Rozgrzewająca kawa na styczniową słotę
Zaplanowałam sobie na dzisiaj dzień lenia. W dodatku uważam, że bezsprzecznie na niego zasłużyłam; szczególnie po piątku, kiedy to wyszłam z domu kwadrans po drugiej (w nocy, jakby ktoś miał wątpliwości), a wróciłam z powrotem o osiemnastej. W tym czasie zdążyłam być w pracy przez niemal dwanaście godzin, zahaczyć o supermarket, żeby kupić noże w promocji, i... Dojechać tam i z powrotem. Lista nie jest imponująca, ale zmęczona byłam tak, że zasnęłam na kanapie w pozycji półsiedzącej, kiedy próbowałam głaskać Ptysię i rzucać piłeczkę Pączusi... Obudziłam się cała obalała jakąś godzinę później tylko po to, żeby zawinąć się w najbliższy koc, położyć i znów odpłynąć w objęcia Morfeusza... A kiedy w końcu udało mi się wstać i dojść pod prysznic, pod strugami gorącej wody obiecałam sobie, że w sobotę nie kiwnę nawet palcem... Bo przecież zasłużyłam, prawda...?
Tymczasem, jak to zwykle ze mną bywa, już od rana stwierdziłam, że takie siedzenie na kanapie i nic-nierobienie w wolną sobotę, kiedy C. jest w pracy, jest bezproduktywne i nużące. Z poczuciem czasu uciekającego przez palce, zabrałam się za pranie, odkurzanie, mycie podłóg, ugotowanie zupy i wysprzątanie w szufladzie z przyprawami (wiecie, ile mam w domu rodzajów soli...? Ja już wiem: osiem). Przed odkurzaniem zdążyłam jeszcze wyczesać Ptysię i przyprawić o palpitację Pączusię, kiedy jej również to zaproponowałam (najpierw uciekała przed szczotką jak diabeł przed święconą wodą, a później stała cała sztywna i wyprostowana, jakbym prasowała ją rozgrzanym do czerwoności żelazkiem, a nie miziała szczotką z miękkim włosiem).
Kiedy już się uporałam ze wszystkim (no, prawie; pranie nadal w toku, ale tutaj do powiedzenia ma więcej pralka niż ja), usiadłam bardzo z siebie zadowolona z książką w dłoni i... Stwierdziłam, że czegoś mi brakuje. Pogoda dzisiaj zdecydowanie nieciekawa - cały dzień jest szaro i pochmurno, a do tego wietrznie; styczeń w takim wydaniu zdecydowanie nie nastraja optymistycznie. Myślałam o gorącej czekoladzie, ale okazało się, że nie mam w domu kremówki. A gorąca czekolada bez bitej śmietany to już zdecydowanie nie to... Na szczęście znalazłam u Leny przepis na niezwykle kuszącą kawę zbożową; akurat mam w lodówce otwartą puszkę z kajmakiem, a przypraw po świątecznych wypiekach ciągle leży w szufladzie pod dostatkiem. Zagotowałam więc wodę, podgrzałam mleko (słodkie kawy bez pianki z mleka w takie dni jak dziś po prostu nie wchodzą w grę) i... To było dokładnie to, czego mi było potrzeba! Aromatyczna, lekko słodka kawa (jeśli na co dzień pijacie kawę z cukrem, proponuję dodać ze dwie łyżki kajmaku zamiast jednej) z puszystą, mleczną pianką - smakuje po prostu obłędnie! Jeśli potrzebujecie czegoś bardziej pobudzającego - proponuję użyć zwykłej kawy, też będzie pysznie.
Kawa korzenno-karmelowa
Składniki: (na 1 porcję)
- 3 łyżeczki kawy zbożowej
- 1/4 łyżeczki mielonego cynamonu
- 1/4 łyżeczki mielonego imbiru
- 1/4 łyżeczki mielonego kardamonu
- 250 ml wrzątku
- 1 łyżka masy krówkowej
- 100 ml mleka
Kawę i przyprawy wsypać do szklanki, zalać wrzątkiem, odstawić do zaparzenia. W tym czasie podgrzać mleko do temperatury 60 st. C., spienić. Do kawy dodać masę krówkową, wymieszać. Na wierzch wylać pianę z mleka.
Smacznego!
A teraz, gdy zrobiło się już niemal zupełnie ciemno, mogę spokojnie ułożyć się na kanapie i poczytać - w końcu wyzwanie książkowe na Goodreads nie śpi!