Czekoladą malowane. I chlebek na proszku
Ostatnio w pracy jesteśmy bardzo zajęci. Ciągle coś: a to Dzień Matki, a to przecena na Othello, a to ktoś zachorował, i cały misternie utkany plan zakładający, że wszyscy pójdą do domu na czas, bierze w łeb. Potem człowiek pracuje po dziesięć, jedenaście godzin i czasami zdarza mu się zapomnieć, jak się nazywa... Ale kto by się przejmował takimi drobiazgami, gdy czynnie zostaje okazane uznanie za człowieka pracę...?
Wszystko zaczęło się od niesamowicie zakręconego dnia, gdy wszyscy biegali jak szaleni i nikt na nic nie miał czasu. Mój szef, do którego należą wszystkie czekoladowe malowidła, przyniósł mi kartkę z logo firmy murarskiej i zapytał, czy potrafiłabym takie namalować na cieście. Hmm... Nigdy nie próbowałam, więc pewnie nie - pomyślałam. Ale zamiast tego głośno rzekłam: Pewnie! I namalowałam, wywołując zdziwienie i akceptację. Od tamtego dnia moje życie ucznia zmieniło się nie do poznania. Owszem, nadal robię te nudne rzeczy, jak maczanie kilkuset ciastek w czekoladzie, ale też dostaję większość tych fajnych, ciekawych zleceń. Ostatnio namalowałam Olafa, mistrza Yodę z Gwiezdnych wojen, a dzisiaj nawet głowę konia. Po drodze trafił się też pies; zamówienie było niesprecyzowane, więc wybrałam poczciwego Reksia. Następnego dnia Henryk woła do mnie przez pół piekarni, że pies był nie taki, jak trzeba. Ze zwieszoną głową wędruję wysłuchać reprymendy, a ten bezczelnie wypycha mnie do sklepu. No pewnie, niech się na mnie niezadowolony klient wyżyje. A tam stoi sobie starszy, uśmiechnięty od ucha do ucha pan i mówi, że jego wnuczka była zachwycona, i on mi bardzo dziękuje. Szefowi dałam kuksańca w bok za niewybredne żarty, po czym rozpromieniłam się niczym majowe słońce. To się nazywa udany dzień!
Dzisiaj deseru nie będzie. Zresztą, komu się w takie upały chce jeść słodkie... Zamiast tego lepiej sobie wieczorem upiec chlebek; będzie idealny na śniadanie. Zwłaszcza drugie, bo dzięki smakowitym dodatkom, nie trzeba nawet robić kanapek. Pomysł podpatrzyłam u Angie, ale zmieniłam dodatki i przygotowałam swoją wersję. Wyszedł żółciutki i mięciutki, a ciągnące się kawałki mozzarelli sprawiły, że zakochałam się w nim bez pamięci. Do tego botwinka, którą udało mi się kupić jeden jedyny raz. A w dodatku chlebek jest na proszku, więc jego przygotowanie to po prostu igraszka. A jaka pyszna!
Chlebek z botwinką i mozzarellą
Składniki: (na keksówkę o wymiarach 22x8 cm)
- 100 g mąki kukurydzianej
- 150 g mąki pszennej
- 2 jajka
- 150 ml mleka
- 100 ml oleju
- 1 łyżeczka proszku do pieczenia
- 1 łyżeczka sody oczyszczonej
- 1 łyżeczka suszonego majeranku
- 1 łyżeczka suszonego oregano
- 1/2 łyżeczki soli
- 1/2 łyżeczki pieprzu
- 30 g ziaren dyni
- 125 g mozzarelli
- 50 g liści botwinki
Mozzarellę pokroić w koskę, botwinkę posiekać. Mąki przesiać, wymieszać z proszkiem, sodą, ziołami, solą i pieprzem. Jajka roztrzepać, wymieszać z mlekiem i olejem. Mokre składniki wlać do suchych, wymieszać tylko do połączenia. Dodać ser, botwinkę i pestki dyni, połączyć. Masę przelać do keksówki wyłożonej papierem do pieczenia.
Piec w 180 st. C. przez 35-45 minut, do suchego patyczka.
Podawać na ciepło lub zimno.
Smacznego!
Aktualnie sezon na szparagi w pełni, więc myślę sobie, że trzeba by pokusić się również o wykonanie oryginalnej wersji...