Tajskie kotlety z tuńczyka i batatów
Gdybym miała wskazać technikę gotowania, której najbardziej nie lubię, powiedziałabym, że nie lubię smażenia. Większość osób, które znam najmniej lubi się z piekarnikiem. Wiele z nich jest przekonanych, że piekarnik służy do przechowywania patelni… W moim przypadku jest dokładnie odwrotnie – z piekarnikiem się kochamy miłością szczęśliwą i harmonijną. Szczególnie doceniam termoobieg, dzięki którem pieczę w niższej temperaturze i do tego nieco krócej, nigdy nie miałam zakalca i niczego nie spaliłam. Miłością do piekarnika zaraziłam męża, który kiedyś był bardzo na bakier z pieczeniem, a teraz przyrządza niesamowite pieczenie. Drugą funkcją, którą uwielbiam, jest grill. Wszelkiej maści grzanki i zapiekanki powstają błyskawicznie, a do tego pod grzałką grilla z łatwością karmelizują się owoce do deserów.
Za to smażenia nie cierpię. Nie cierpię za małych palników, na których nie da się równo rozgrzać patelni. Nie cierpię nowoczesnych patelni, pokryte są taką warstwą nieprzywierającą, że mięso nie ma szansy się zrumienić i choćby nie wiem co, blade będzie jak lico angielskiej arystokratki. Nie cierpię podróbek teflonowych patelni, bo nie da się na nich smażyć, gdyż przypala się wszystko, więc trzeba wieki gotować na malutkim ogniu i to najlepiej pod przykryciem. Nie cierpię samego smażenia, bo pryskający tłuszcz zachlapuje całe otoczenie. No i jeszcze intensywny zapach buchający z patelni…
To wszystko sprawia, że zazwyczaj smażenie zostawiam mężowi. Wszystko naszykuję, pokroję, przyprawię, ale samą operację nad patelnią przeprowadza mąż. Czasami jednak nie ma go w domu, gdy najdzie mnie ochota na jakieś kotlety, placki czy inne pulpety. Wtedy moja cierpliwość jest wystawiona na próbę, więc dobrze, że kuchenne sprzęty są głuche jak pień, bo by się biedaki nasłuchały… Jeśli ktoś kiedyś wymyśli maszynkę zastępującą tradycyjne smażenie, taką co sama zważy, oceni skład i dobierze właściwy czas, temperaturę i inne parametry, a potem usmaży za mnie te nieszczęsne kotleciki, kupię ją choćby kosztowała majątek.
Tymczasem zapraszam na ostatnie danie z tajską pastą curry – słoiczek już opróżniony, więc chwilowo będzie przerwa w eksplorowaniu orientalnych smaków. Zobaczymy, czy szybko zatęsknię za azjatyckimi smakami. O tym, że tuńczyka z puszki można z powodzeniem podgrzać, przekonałam się robiąc sos do gnocchi. Tamto danie stało istnym przebojem w naszym domu i szybko się nam nie znudzi, a w tych kotletach zakochała się Króliczka. Na kolejne będzie musiałą poczekać, bo jak już wiecie, nie znoszę smażenia…
TAJSKIE KOTLETY Z TUŃCZYKA I BATATÓW
- 300 g batatów
- 450 g tuńczyka w puszce (w sosie własnym)
- 2 jajka
- 2 łyżeczki czerwonej pasty curry
- 30 g bułki tartej
- oliwa
- szczypta soli
Bataty obieramy, kroimy w kostkę i wrzucamy do gotującej się wody. Gotujemy, aż zmiękną. Ugotowany odcedzamy, przekładamy do miski i odstawiamy do przestudzenia.
Przestudzone bataty oprószamy solą, a następnie rozgniatamy widelcem. Dodajemy odsączonego tuńczyka, pastę curry, rozbełtane jajka, bułkę tartą i wszystko razem dokładnie mieszamy. Formujemy niezbyt duże i nie za grube (!) kotlety.
Na patelni na średnim ogniu rozgrzewamy oliwę. Smażymy kotlety po 4-5 minut z każdej strony. Podajemy z sałatą i ulubionym relishem.
(przepis z moimi zmianami wg „Taste Ireland” Autumn 2016)