Mała rzecz, a cieszy, czyli nie tylko o granoli słów kilka
 
            Nie jestem szalenie uważną obserwatorką otaczającej mnie rzeczywistości; pewnie dlatego, że zdecydowanie bardziej interesują mnie nowości cukiernicze niż ludzkie zachowania. Niemniej, od czasu do czasu zdarza mi się zaobserwować sytuacje, które na długo zapadają mi w pamięć. 
 Gdy byłam w szkole poprzednim razem, odbywały się egzaminy końcowe. Jest to wielkie wydarzenie, kończące się przemowami i kolacją, w której uczestniczą bliscy i znajomi egzaminowanych, specjalnie z tej okazji zaproszeni. Jeszcze przed oficjalnym końcem egzaminu, wszyscy goście czekają w holu, z napięciem i zainteresowaniem obserwując ostatnie chwile, rozmawiając i wypełniając gwarem zazwyczaj ciche już o tej porze korytarze. Też poszłam sprawdzić, jak poszło mojej współlokatorce, i gdy tylko weszłam między ludzi, nad tłumem rozległo się głośne: Hej, śliczna! Jak na komendę wszystkie damskie głowy obróciły się w stronę wołającego, zdecydowanie męskiego głosu. Aż przystanęłam z wrażenia, z zaciekawieniem obserwując tę falę odwracających się kobiet. Mężczyźni tymczasem pozostali zupełnie niewzruszeni (tutaj mała dygresja: w języku duńskim śliczna/śliczny to smukke, niezależnie od płci, okrzyk więc był pod tym względem zupełnie neutralny). Podejrzewam jednak, że gdyby wołała kobieta, sprawy przybrałyby zupełnie inny obrót... 
 Ile to mówi o nas, kobietach? Znajdujemy się w zupełnie obcym miejscu, gdzie nie znamy nikogo poza najbliżej stojącymi osobami, ale jeśli jakiś mężczyzna wyrazi uznanie, od razu mamy nadzieję, że było skierowane w naszą stronę. Próżność...? A może tak po prostu jest, i nie należy się w tym dopatrywać niczego nadzwyczajnego? W końcu każda z nas chce być uważana za śliczną... 
 Na marginesie dodam (nie, żeby się chwalić czy coś), że wołanie było skierowane do mnie; a śliczną jeden z kucharzy nazywa mnie tylko dlatego, że nie może zapamiętać mojego imienia. Nie obrastam więc w piórka; ale i tak mi przyjemniej, niż jakby wołał: Ej, ty! 
 Tymczasem mam dla Was przepis na wyjątkowo smakowitą granolę. Z przerażeniem uświadomiłam sobie, że już dawno żadnej nie pokazywałam; wspięłam się więc na wyżyny twórcze, i skomponowałam mieszankę z płatków owsianych, czekolady i fistaszków. 
 Wyszło bosko! Jest chrupiąca, trochę słodka, z lekko słonawą nutą (zamiast dodatku soli, można użyć orzeszków solonych, ale wtedy trudniej kontrolować proporcje słodkiego do słonego). Mi bardzo przypadła do gustu, a i C. zajadał się nią z wielkim zapałem. Mała rzecz, a cieszy. 
 Granola z masłem orzechowym, fistaszkami i czekoladą 
  
 
 Składniki: (na 2 l słój)
- 350 g płatków owsianych
- 80 g orzeszków ziemnych niesolonych
- 2 łyżki złotego siemienia lnianego
- 2 łyżki nasion chia
- 100 g miodu
- 85 g masła orzechowego
- 50 ml oleju
- 1/2 łyżeczki soli
- 100 g ciemniej czekolady (70%)
 Płatki owsiane, orzeszki, siemię lniane i chia wymieszać w dużej misce. Miód, masło orzechowe i sól podgrzać, aż wszystko się ładnie połączy. Zdjąć z palnika, dodać olej, wymieszać. Wlać mokre składniki do suchych, dokładni wymieszać. Wysypać na blachę wyłożoną papierem do pieczenia. 
 Piec w 165 st. C. przez 25-30 minut, 2 razy w tym czasie mieszając. 
 Wyjąć blachę z piekarnika, lekko przestudzić. Do jeszcze ciepłej granoli dodać posiekaną czekoladę, wymieszać. Ostudzić, przełożyć do szczelnego pojemnika. 
 Smacznego! 
 Tymczasem pierwszy tydzień szkoły już niemal za mną. Ależ ten czas leci!
 
            