Gwiazda: świeża mięta
Miałam w zanadrzu, a właściwie to na parapecie w kuchni, cały pęczek mięty. Ogólnie rzecz biorąc, to miętę lubię bardzo, ale pasuje mi bardziej jako dekoracja deserów niż ich właściwy składnik. Nie wiem dlaczego, ale obawiam się miętowego smaku, choć w kupnych słodyczach i przygotowanych przez innych ciastach zazwyczaj mi odpowiada. Jedyne połączenie, do którego mam uraz z dzieciństwa, to mięta z jabłkiem - no po prostu nie mogę! Pamiętam soki o tym właśnie smaku, po spróbowaniu których aż przechodziły mnie ciarki. Wiem, że to nie jest nietypowe połączenie i nie ma w nim niczego strasznego, ale jakoś nie umiem się przekonać... Cóż, może i do tego smaku kiedyś dorosnę.
Wracając do mojej mięty - robiła ze dekorację na urodzinowym torcie C., znalazła miejsce na pysznej tarcie z truskawkami i wylądowała w kilku koktajlach. W końcu postanowiłam się przemóc, i zrobić z niej gwiazdę. Długo szukałam, aż w końcu na blogu Pyszne jedzonko znalazłam czekoladowe ciastka ze świeżą miętą. Od razu mi się spodobały, a kiedy przeczytałam, że mają konsystencję niemal brownie wiedziałam, że to właśnie w nich zabłyśnie moja mięta.
Było już w okolicach dwudziestej pierwszej, ale ponieważ następnego dnia miałam wolne, poszłam do kuchni. Posiekałam sobie miętę, roztopiłam masło, zaczęłam mieszać suche składniki. Mąka, proszek, cukier, odrobina soli, kakao... Zaraz, zaraz, kakao? Nie czekolada...? Ano nie. Nie szkodzi. Sięgam do szafki, wyjmuję opakowanie kakao, jakoś podejrzanie lekkie. Wsypuję do mąki, i co się okazuje...? Że tam raptem szesnaście gram... Szesnaście! A gdzie pozostałe dwieście trzydzieści cztery z opakowania? Gdzie pięćdziesiąt, potrzebne do ciasta...?! Nie ma... Zła okrutnie, odstawiłam wszystko do kąta i poszłam czytać książkę. Pożaliłam się C. na okrutny żart losu, i z samego rana wysłałam biedaka do sklepu po potrzebny składnik. Jak tylko kakao wylądowało w moich rękach, domieszałam do mąki potrzebną resztę, jeszcze raz rozpuściłam masło i zagniotłam ciasto. Godzinę później piekłam ciasteczka, a ich zapach sprawił, że nie mogłam wyjść z kuchni. Pierwsze zjadłam jeszcze ciepłe, ale muszę przyznać, że po wystygnięciu są jeszcze lepsze - chrupkie z wierzchu, cudownie ciągnące w środku. Obłędnie czekoladowe (nikt by się nie domyślił, że w składnikach nie ma czekolady), mini wersje popularnego brownie. Mięta jest wyraźnie wyczuwalna, nabiera mocy każdego dnia leżakowania. I choć jej jest tylko dziesięć gram, to zapewniam, że to całkiem sporo. Ja musiałam niemal ogołocić mój krzaczek! Jeśli jednak jesteście ogromnymi fanami połączenia czekolady z miętą, możecie wrzucić więcej. Jeśli jednak to połączenie zupełnie Wam nie odpowiada, polecam dodać zamiast mięty drobno posiekaną papryczkę chilli lub ostrą paprykę w proszku, które nadadzą ciasteczkom przyjemnego kopa. Możecie dać cynamon, kardamon lub skórkę otartą z pomarańczy. Albo po prostu zróbcie mega kakaowe ciasteczka, o cudownie głębokim smaku i intensywnym kolorze. Ale zróbcie je koniecznie, bo są wyjątkowo pyszne!
Kakaowe ciasteczka ze świeżą miętą
Składniki: (na 15-20 sztuk)
- 170 g mąki pszennej
- 1 łyżeczka proszku do pieczenia
- 200 g cukru
- 65 g kakao
- 1/4 łyżeczki soli
- 10 g listków świeżej mięty
- 2 jajka
- 90 g masła
Mąkę przesiać do miski z kakao, wymieszać z cukrem, solą i proszkiem. Miętę bardzo drobno posiekać, wymieszać z mąką. Jajka roztrzepać, wymieszać z rozpuszczonym i przestudzonym masłem. Wlać do suchych składników, wymieszać łyżką, a następnie zagnieść dłońmi do otrzymania gładkiej masy. Uformować z ciasta kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 1 godzinę.
Schłodzone ciasto podzielić na równe części, z każdej uformować kulkę i dość mocno ją spłaszczyć. Ułożyć ciastka na blasze wyłożonej papierem do pieczenia w dużych odstępach.
Piec w 180 st. C. przez 10 minut. Ostudzić na blasze (ciastka są bardzo miękkie tuż po upieczeniu).
Smacznego!
A dzisiaj robię pierwsze w tym sezonie lody - bez maszynki, więc trzymajcie kciuki, żeby wyszły dobre!