Dzień pełen przygód i otwarcie sezonu dyniowego. Dynia kandyzowana
Plany planami, a życie - swoje. Tak to już jakoś jest. Rzeczy, które przyjmujemy za pewnik, nagle się zmieniają, stawiając nas w nieoczekiwanych sytuacjach. Na przykład na poboczu ruchliwej drogi (ale nie w weekendy), po środku niczego.
Zaczęło się od tego, że autko zaczęło mi się jakby krztusić, wypuszczając z rury wydechowej chmury gęstego, szarawego dymu, przy okazji tracąc moc. Czyli ja pedał gazu do podłogi, a ono więcej niż osiemdziesiąt kilometrów na godzinę jechać i tak nie chciało. Jakoś dotoczyłam się w piątek do domu, a w sobotę rano do pracy (po drodze zatrzymana przez panów policjantów, którym wyłożyłam sprawę bardzo szczegółowo moim łamanym duńskim; puścili mnie bez mandatu, surowo nakazując oddać auto do mechanika). Przez cały długi dzień, czyli dwanaście godzin pracy, modliłam się w duchu, żeby jakoś dowiozło mnie do domu. Gdy zapaliło bez problemów, w radosnym nastroju ruszyłam żwawo do domu. Nie ujechałam jednak daleko - po kilku kilometrach samochód zastrajkował; i to na dobre. Zniechęcona, zmęczona i z coraz gorszym nastawieniem do świata, zadzwoniłam do C., żądając pomocy. Najlepiej natychmiastowej. Oddzwonił po kilku minutach informując, że pomoc drogowa zjawi się... Za godzinę.
Najpierw miałam ochotę kogoś udusić, ewentualnie zacząć rzucać czymś ciężkim w niewdzięczne auto, które ostatnio wypucowałam na wysoki połysk, tracąc na to pół dnia z i tak niedługiego urlopu. Później wzięłam trzy (no dobrze, może siedem) głębokie wdechy i powiedziałam sobie, że czas zaakceptować to, czego zmienić nie mogę. Wysiadłam więc z samochodu, usadowiłam się na barierce, wystawiłam twarz do słońca i oddałam się kontemplacji. Wyrwał mnie z niej już po dwudziestu minutach młody, uśmiechnięty od ucha do ucha człowiek, który stwierdziwszy, że naprawdę fantastyczne miejsce sobie na postój wybrałam (jakbym sama nie wiedziała), załadował auto na lawetę, mnie do swojego pojazdu, i ruszyliśmy w drogę. Okazało się jednak, że po drodze do domu czeka mnie przesiadka; przeładowano mój samochodzik razem ze mną, i tym razem zostałam odstawiona niemal pod drzwi. Po drodze od obu panów dowiedziałam się co nieco o ich pracy, zgodziliśmy się w kwestii starych samochodów (są cudowne, dopóki nie zaczną się psuć), rozdałam całe pieczywo, które miało umilić C. nadchodzący tydzień i już o godzinie siedemnastej trzydzieści byłam w domu. Tak zaczęłam mój weekend. O tym, jak go skończyłam, opowiem innym razem, bo to też długa historia...
Tymczasem jesień powoli się rozgaszcza. W ciągu dnia nadal raczy nas cudowną pogodą, która kusi do wyciągania z szafy ciągle jeszcze letnich sukienek (co robię bez zastanowienia, bo kto wie, kiedy to się skończy), wieczory jednak są coraz dłuższe i coraz chłodniejsze. Nic to! Swetry też przecież są super! Najwyższy jednak czas zabrać się za jesienne smakołyki. Dynia to jedno z moich ukochanych warzyw; co roku rozprawiam się w kuchni z kilkoma egzemplarzami, kilka kolejnych C. przeistacza w halloweenowe lampiony.
Ten sezon zaczniemy od dyni kandyzowanej. Tak naprawdę przygotowałam ją w zeszłym roku z myślą o pewnym cieście, ale... Została zjedzona jako nadzienie do naleśników. Jest boska! Przepis znalazłam na blogu Every cake you bake, i wzięłam go w ciemno. Nie zawiodłam się! Banalnie prosta w przygotowaniu, wychodzi karmelowo-słodka i mięciutka. W dodatku wygląda naprawdę ślicznie! W tym roku mam zamiar przepis powtórzyć; prawdopodobnie w większej ilości, żeby jednak starczyło do ciasta...
Kandyzowana dynia
Składniki: (na 2 małe słoiczki)
- 350 g dyni (waga bez skóry i pestek)
- 110 g cukru
- 1 łyżka masła
Dynię pokroić w małą kosteczkę. W garnku podgrzewać cukier, aż nabierze głębokiej, złoto-brązowej barwy. Dodać masło i dynię, gotować 3-5 minut, aż stanie się szklista. Gorącą przełożyć do słoiczków, zalać syropem, dobrze zamknąć.
Smacznego!
Tymczasem znów jestem w internacie, daleko od mojej kuchni... W głowie więc układam listy zakupów i wypieków na kolejny weekend. Oby udało mi się przygotować choć połowę!