Creme brulee w nowej odsłonie
Dzisiaj odetchnęłam pełną piersią. Spałam niemal do południa - w końcu wynagrodziłam sobie tydzień wstawania przed świtem. Ktoś powie - strata czasu, wrodzone lenistwo; ja mówię - zasłużyłam. Skoro w tygodniu mam jeden jedyny wolny dzień, mam prawo z nim zrobić, co mi się tylko podoba. Nawet przespać cały. Choć to akurat byłaby prawdziwa strata - pogoda bowiem zaskoczyła nas pozytywnie szalonym niemal słońcem. Siłą wdarło mi się pod powieki, zmuszając do wychynięcia spod kołdry, w którą tak pracowicie się zawinęłam. Z uśmiechem od ucha do ucha zjadłam musli, żeby szybko się ubrać i wyjść z Ptysią na spacer. W parku natknęłam się na pierwsze przebiśniegi, na których widok miałam ochotę niemal krzyczeć z radości. Bo skoro nawet one postanowiły pokazać światu swoje białe główki, to musi znaczyć, że wiosna jest tuż, tuż. Nawet wiatr, choć silny i chłodny, pachnie już jakoś inaczej. Jeszcze trochę i na długie miesiące schowam głęboko do szafy mój czerwony, zimowy płaszcz. I jak tu nie być szczęśliwym...?
W środę mieliśmy z C. rocznicę (jeszcze jesteśmy na tym etapie, że obchodzimy każdą). W tym jakże radosnym dniu było nam dane spędzić razem półtorej godziny, zgodnie więc stwierdziliśmy, że świętowanie należy przełożyć. Na piątek na przykład, kiedy ja skończę praktyki, a on będzie miał wolne. Tym sposobem wybraliśmy się do Vejle na spacer, a przy okazji małe zakupy (dorobiłam się termicznego, pękatego dzbanka w kolorze zielonego jabłuszka - piękny jest!); wieczorem wróciliśmy do domu, zjedliśmy pyszny obiad i oglądając niemal już ostatnie odcinki naszego ostatnio ulubionego serialu, zajadaliśmy się absolutnie bajecznym creme brulee.
Uwielbiam ten deser. Za jego jedwabistą konsystencję i tę cudowną, chrupiącą skorupkę. Takie proste, a jednak wykwintne, a wręcz oszałamiające połączenie. Zawsze zrobi wrażenie, idealnie więc nadaje się na romantyczną kolację (miałam plan przygotować go na Walentynki, ale wiadomo - było, jak było). Tym razem postanowiłam go nieco urozmaicić - padło na mus żurawinowy. Gdy tylko zobaczyłam to połączenie na blogu Zucchini blues wiedziałam, że muszę je wypróbować. Wszystkie składniki, za którymi przepadam, połączone w jeden wyśmienity deser. Żurawina z imbirem komponuje się wybornie - całość jednak przetarłam przez sitko, żeby skórki żurawiny i imbirowe włókienka nie przeszkadzały w delektowaniu się tymi aksamitnymi pysznościami. Zmniejszyłam też ilość cukru - słodki krem rewelacyjnie kontrastuje z kwaskowatym musem. Skorupka z rozpuszczonej białej czekolady jest pyszna, jednak wolę wersję standardową, czyli z przypalonym cukrem. Ale tę decyzję pozostawiam Wam - bo że się skusicie na ten deser, nie mam najmniejszych wątpliwości.
Creme brulee z białą czekoladą i żurawiną
Składniki: (na 8 porcji)
mus żurawinowy:
- 300 g świeżej lub mrożonej żurawiny
- 100 g cukru
- 3cm kawałek imbiru
creme brulee:
- 400 ml śmietany kremówki (38%)
- 250 g serka mascarpone
- 4 żółtka
- 120 g białej czekolady
- 50 g cukru
- 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
dodatkowo:
- 100 g białej czekolady
Żurawinę włożyć do garnka, dodać cukier i imbir. Zagotować, zmniejszyć ogień i dusić pod przykryciem, aż żurawina popęka. Lekko odparować, przetrzeć przez sitko, przestudzić.
Czekoladę drobno posiekać. Kremówkę zagotować, zdjąć z palnika i dodać czekoladę. Wymieszać aż do jej rozpuszczenia. Żółtka ubić z cukrem na puszystą, jasną masę. Wąskim strumieniem wlać ciepłą kremówkę, cały czas miksując. Dodać mascarpone i ekstrakt, połączyć.
Na dno kokilek równomiernie wyłożyć mus żurawinowy, zalać kremem. Kokilki ustawić w większej blaszce, najlepiej na ściereczce (nie będą się ruszać przy przenoszeniu). Zalać wrzącą wodą do mniej więcej połowy wysokości kokilek.
Piec w 140 st. C. przez 40-50 minut, aż krem się zetnie. Wystudzić w uchylonym piekarniku, a następnie schłodzić w lodówce, najlepiej przez noc.
Pozostałą czekoladę posiekać, rozpuścić. Polać nią wierzch deserów, delikatnie przypalić palnikiem do creme brulee. Podawać natychmiast.
Smacznego!
A już jutro pierwszy marca - pora zacząć myśleć nad nieco bardziej wiosennymi, może nawet już wielkanocnymi, daniami...