Bieszczady i pieczeń z jelenia
Ostatnio już sama nie wiem gdzie jestem. Skaczę z miejsca na miejsce i korzystam z wakacji pełną parą. Podróżuję, zatrzymując się dosłownie na kilka dni w różnych miejscach, w których nie planowałam być i z ludźmi, z którymi nie spodziewałam się spędzać wczasy. Ma to swój niezwykły urok, a początek ostatniego tygodnia wydaje mi się odległy o lata świetlne od dzisiaj. Żyjąc tak intensywnie cały czas spotykają mnie dziwne przygody jak ta, że stojąc na środku Rzeszowa, w kompletnej ulewie, jedyna osoba, którą postanowiliśmy spytać o drogę okazała się znajomym. Nie zdziwiło mnie więc, że ruszyłam w Bieszczady z psem na kolanach, w samochodzie dudniącym hitami z festiwalu trąbek w Guczy. Ani to, że jedyne mięso jakie znaleźliśmy w zamrażarce to szynka z jelenia. Ale o tym później...
Nigdy wcześniej nie byłam w Bieszczadach. Mogłabym pluć sobie w brodę, ale pewnie dzięki temu urzekły mnie tak bardzo tym razem. Natura jest tak oczarowująca, że zapiera dech w piersiach. No i oczywiście mnóstwo kulinarnych możliwości można znaleźć na drzewach i krzakach dosłownie na każdym rogu. Pyszne papierówki prosto z drzewa, chyba najlepsze jakie kiedykolwiek jadłam, gruszki, porzeczki, ziemniaki (w jakim innym miejscu w pobliskim sklepie usłyszysz "nie mamy ziemniaków, bo tu wszyscy mają swoje"?) i mnóstwo ziół.
Bieszczady wydają się nieodkrytą krainą jabłek. W każdym ogrodzie zaobserwowałam co najmniej kilka jabłoni z najróżniejszymi odmianami. Aż nie chce się wierzyć, że Polska nie promuje swoich najlepszych produktów. Przecież moglibyśmy słynąć na przykład z pysznego cydru, którego (choć to się powoli zmienia) nie znajdziesz praktycznie w żadnym, nawet większym sklepie. A tak pozakulinarnie zachwyciły mnie rudbekia, fantastyczne żółte kwiaty, które widziałam tylko tam. Chyba nigdy nie zapomnę jak wspinaliśmy się między żółtymi polami, w zachodzie słońca z karafką domowego alkoholu pod ręką:) Nie zapomnę też niespodziewanej pieczeni z jelenia.
Nasz znajomy ze Szwecji słynie ze swojej szynki z łosia, którą zawsze w sezonie piecze w niskiej temperaturze przez całą noc. Nigdy nie robiłam jelenia (podobnie jak łosia), ale intuicyjnie ten pomysł wydawał się najlepszy, aby osiągnąć delikatne, niegumowe mięso. Jeleń spędził więc urocze 5 godzin w 60 stopniach, a pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę. Zdaję sobie sprawę, że trudno znaleźć tego typu mięso w zwykłym mięsnym sklepie, ale myślę, że inne, o podobnej wadze sprawdzi się równie świetnie. Tylko mi już pewnie nie będzie smakować tak wyjątkowo jak w Bieszczadach.
Pieczeń z jelenia
- 1,5 kg szynki z jelenia
- 200 ml czerwonego wina + 300 ml
- 2 łyżeczki cząbru
- 3 ząbki czosnku
- 3 łyżki octu balsamicznego
- 1 łyżeczka cynamonu
- 1 łyżeczka mielonego imbiru
- 2 łyżki miodu
- sól
Dziczyzna podobno lepiej smakuje gdy wcześniej spędzi kilka dni w zamrażarce. Wyjmij ją i dokładnie odmroź, aby doszła do temperatury pokojowej.
Wstaw do żeliwnego garnka, zalej winem (200ml) i dodaj resztę przypraw, z których czosnek poszatkuj.
Rozgrzej piekarnik do 60 stopni. Wstaw mięso w garnku, przykryj przykrywką i piecz przez ok. 5 godzin. Co jakieś 30 minut przekładaj mięso na drugą stronę, aby pozostało soczyste i namoczone w sosie. Gdy połowa wina wyparuje, dodaj kolejne 300 ml i kontynuuj pieczenie.
Po wyjęciu z piekarnika daj mięsu chwilę "odpocząć". Najlepiej położyć je na talerzu czy desce i na ok. 10 minut przykryć folią aluminiową, aby zachowało swoje soki. Można podać mięso w formie obiadu, lub poczekać aż wystygnie, aby uzyskać fantastyczną wędlinę.
Śliwka