Zima, zima, zima, pada, pada śnieg... A ja... Jem naleśniki!
Nadzieja na nadejście wiosny powoli zamieniała się w pewność przez ostatnie dni - pełne słońca, choć nadal chłodne. Przyjemnie było otworzyć okna, bo zamiast szalejących przeciągów wpadał tylko cudowny zapach świeżego, pachnącego promieniami słońca, powietrza. Ptysia skakała wyżej niż zazwyczaj widząc, że schylam się po smycz. Odważyłam się wyjść na dwór w tylko jednym swetrze pod płaszczem i bez czapki, co zaowocowało rozwianym włosem i zaczerwienionymi policzkami, ale nawet śladu kataru nie zanotowałam. Wczoraj po południu ucięliśmy sobie z C. przyjemną drzemeczkę (jak najbardziej pożądaną z uwagi na niezwykle aktywny dzień rozpoczęty o godzinie piątej rano). Kiedy się obudziłam z przerażeniem zauważyłam, że okno znów przykryte jest śniegiem... Czym prędzej pobiegłam je otworzyć, żeby rozejrzeć się w sytuacji, i moje przerażenie sięgnęło zenitu - moim oczom ukazał się widok, który absolutnie by mnie zachwycił... W grudniu! Z nieba powoli spływały ogromne, białe płatki, tańcząc i wirując w świetle latarni. Niebo miało charakterystyczny dla miast zimą różowawy odcień, a chodniki przykryte były nienaruszoną ludzką stopą warstwą białego puchu. Delikatnego, zimnego... I ta cisza... Zatrzasnęłam okno z naburmuszoną miną.
Dziś rano śnieg zdążył w dużej mierze stopnieć, ale niebo ma ciągle ten złowrogi, szary odcień wieszczący kolejne opady. Ptysia śpi zwinięta w kłębek na oparciu kanapy, a ja mam ogromną ochotę zwinąć się piętro niżej, głowę schować pod poduszkę i obudzić się dopiero, kiedy wiosna naprawdę już do nas przyjdzie.
Na pociesznie będą naleśniki.
Nie umiem smażyć naleśników. Ta trudna sztuka udała mi się raptem kilka razy w życiu, i choć się nie poddaję, zazwyczaj i tak lądują w koszu. Rwą się bowiem niemiłosiernie, nijak nie chcą zachować właściwego naleśnikom kształtu, i choć smakują nie tak tragicznie, jak wyglądają, to wstyd je podać komukolwiek... Mam w domu jednak naleśnikowego mistrza - ciasto przygotowuje w kilka minut, smaży naleśniki z zamkniętymi oczami, przewracając je w powietrzu bez użycia szpatułki jednym, zgrabnym ruchem. Za każdym razem patrzę na niego z podziwem i zachwytem w oczach, bo jest dla mnie niedoścignionym wzorem i inspiracją do podejmowania kolejnych, póki co nieudanych, prób. Skąd ma przepis...? Wydaje mi się, że znalazł go w internecie, na jakiejś duńskiej stronie, ale pewna być nie mogą. Działa jednak za każdym razem, i jeśli nie została na Was rzucona naleśnikowa klątwa, z pewnością udadzą Wam się znakomicie. Dzięki dodatkowi prawdziwej wanilii smakują i pachną obłędnie, są chrupkie przy brzegach i mięciutkie w środku; zwijają się bez najmniejszych problemów. Z dżemem truskawkowym i bitą śmietaną lub lodami to po prostu niebo w buzi... Musicie spróbować!
Waniliowe naleśniki
Składniki: (na 8-10 dużych naleśników)
ciasto:
- 3 jajka
- 400 ml mleka
- 200 g mąki pszennej
- 2 łyżki cukru
- 1/2 łyżeczki soli
- 1 laska wanilii
dodatkowo:
- masło do smażenia
- dżem truskawkowy
- bita śmietana
Jajka roztrzepać w misce. Wlać mleko, dokładnie wymiszać. W drugiej misce wymieszać przesianą mąkę z cukrem, solą i ziarenkami wanilii. Mieszankę partiami wsypywać do masy jajecznej, cały czas mieszając (można mikserem). Odstawić na 15 minut.
Po tym czasie smażyć na niewielkiej ilości masła z obu stron na złoty kolor.
Podawać na ciepło z dżemem truskawkowym i bitą śmietaną.
Smacznego!
Dlaczego te naleśniki są wyjątkowe...? Bo C. przygotowuje mi je zawsze, kiedy mam zły humor i chce mnie pocieszyć. Bo smakują miłością i spokojem, które w nie wkłada. Bo pachną niesamowicie i smakują wspaniale za każdym razem. Zjedzone o wpół do drugiej w nocy sprawiają, że świat jest zdecydowanie bardziej warty uwagi. Spróbujcie, a nie pożałujecie.