Szczęście w nieszczęściu i duńskie ciasteczka z kardamonem
Wypadki chodzą parami - z pewnością znacie to powiedzenie. W gorszych czasach bywa, że i trójkami czy czwórkami. Mi tym razem zdarzył się pojedynczy; do dzisiaj czekam na ciąg dalszy, bo takie wypadki to się chyba nie zdarzają.
W zeszły czwartek, kiedy mentalnie już szykowałam się do pójścia do domu, próbowałam upchnąć ostatnie ciasta w zamrażarce. Przechowujemy je na wysokich wagonach; ten akurat miał miejsce na osiemnaście blach, wypełniony był roladami i spodami biszkoptowymi, które, choć pojedynczo lekkie, w takiej ilości w magiczny wręcz sposób nabierają zaskakującej wagi. W pewnym momencie kółka się zablokowały, ja pociągnęłam... I już. Więcej nie było trzeba. Wszystko poleciało prosto na mnie. Jako zagorzały fan wszelkiej maści książek przygodowych, próbowałam zgrywać bohatera i uratować wszystko przed upadkiem. Kiedy dotarło do mnie, że nic z tego, spróbowałam się cofnąć; było już jednak za późno. Wagon wylądował prosto na mojej lewej stopie, a mnie aż tchu zabrakło z wrażenia.
Koledzy natychmiast rzucili się na pomoc; uwolnili mnie spod ciężaru i odprowadzili do kantyny, gdzie padłam na krzesło ze łzami w oczach i z zagryzionymi niemal do krwi wargami. Zdjęłam but, potem skarpetkę, i ze zdziwieniem odkryłam, że stopa nie jest zupełnie płaska. Za to zrobiła się ogniście wręcz czerwona i puchła w zastraszającym tempie. Szybko dostałam worek z lodem, i tak siedziałam i się zastanawiałam, co teraz... Nie pozostawiono mi wyboru - Lisbeth szybciutko uporała się z pozostałą pracą i zawiozła mnie na pogotowie. A tam... No cóż, znów nastąpiło brutalne zderzenie z duńskim systemem służby zdrowia. Choć działa zdecydowanie lepiej niż w Polsce, to nadal nie jest idealny. Po odczekaniu w kolejce do rejestracji, dostałam numerek i miła pani poinformowała mnie, że gabinet jest na drugim końcu baaardzo długiego korytarza. Zanim zdołałam się doczłapać, lekarka wyszła na korytarz zaniepokojona faktem, że numer drugi wywołano pięć minut temu, a pacjenta jak nie było, tak nie ma. Gdy w końcu udało mi się do niej dotrzeć, obejrzała mi stopę i... Odesłała do rejestracji ze świstkiem kierującym mnie na prześwietlenie. Uwierzcie - ten korytarz znienawidziłam już na zawsze. Z kilkoma przystankami, dotarłam z powrotem do miłej pani, która wykonała telefon, nakrzyczała na kogoś po drugiej stronie, że czterdzieści minut oczekiwania w głowie się nie mieści, i odesłała na prześwietlenie. Oj, daleka to była droga... W końcu opadłam na kozetkę, pozwoliłam stopę obfotografować z każdej możliwej strony, żeby wrócić do poczekalni. Na szczęście tego dnia tłumów nie było, i już po kwadransie przyszła po mnie pielęgniarka. Zaprowadziła do gabinetu, gdzie po raz pierwszy zaproponowano mi środki przeciwbólowe. Przyjęłam je z wielką ulgą i tą odrobiną godności, która jeszcze mi została. Po kilku minutach przyszła lekarka, która oświadczyła, że nic nie jest złamane, za tydzień się wygoi, i jeśli nie mam ochoty, mogę jutro nie iść do pracy. A w ogóle to po co zawracam głowę - boli, wiadomo, ale to nie powód, żeby zaraz w panikę wpadać. Popatrzyłam na nią z wyraźnym brakiem szacunku, podziękowałam za pomoc i pokuśtykałam do wyjścia. Na szczęście tabletki zaczynały powoli działać, i nie wyglądałam aż tak żałośnie, jak wcześniej...
Później tylko musiałam poczekać, aż C. po mnie przyjedzie i zabierze do domu, gdzie w końcu mogłam usadowić się na sofie, z wygodnie ułożoną stopą, i odetchnąć głęboko. Uff, co za dzień... Dzisiaj, niemal tydzień później, nadal utykam i nadal boli, a stópka w okolicach palców przybrała zadziwiająco intensywny odcień fioletu. Lekarzom jednak nie można wierzyć...
Korzystając z wolnej środy, upiekłam dzisiaj trzy rodzaje ciasteczek. Zamknęłam je w puszkach; część zabiorę ze sobą w niedzielę na Zelandię, żeby umilały mi czas z dala od domu, resztę zostawię C.; niech on też ma coś od życia. Dzisiaj będzie o tych z kardamonem - skandynawski wypiek z tą właśnie przyprawą był bowiem tematem naszego wspólnego pieczenia. Fedtebrød to duński klasyk (w dosłownym tłumaczeniu oznacza tłuszczowy chlebek, co brzmi co najmniej dziwnie. Ważny jest tu sposób formowania ciastek - piecze się długie, spłaszczone ruloniki, które po upieczeniu i polukrowaniu kroi się na małe ciasteczka); tym razem jednak wybrałam przepis z magazynu Mad og venner, nr 158/2017, gdzie posunięto się nieco dalej w komponowaniu składników. Dodatek kardamonu i kokosa mnie zaintrygował, miałam na te ciasteczka ogromną ochotę. Dzięki amoniakowi są niesamowicie chrupiące, a dodatek kardamonu sprawia, że niesamowicie kuszą zapachem. Kwaskowa, mocno cytrynowa glazura pasuje tutaj po prostu idealnie. Całość jest niesamowicie uzależniająca - tak naprawdę nie jestem pewna, czy doczekają do niedzieli... Nie wyszło ich bowiem wcale tak dużo.
Po inne skandynawskie smakołyki z kardamonem koniecznie zajrzyjcie do Ani i Mirabelki.
Fedtebrød z kokosem i kardamonem
Składniki: (na około 45 ciasteczek)
- 150 g zimnego masła
- 125 g mąki pszennej
- 30 g mąki ryżowej
- 1/4 łyżeczki amoniaku
- 80 g cukru
- 80 g wiórków kokosowych
- 1 łyżeczka mielonego kardamonu
glazura:
- 150 g cukru pudru
- 2 łyżki soku z cytryny
- 1-2 łyżki wrzącej wody
- 1/2 łyżeczki mielonego kardamonu
Masło, mąki pszenną i ryżowa, amoniak, cukier, wiórki kokosowe i kardamon zmiksować w malakserze do połączenia. Zagnieść z ciasta kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 30 minut. Po tym czasie podzielić ciasto na 4 równe części, z każdej uformować wałeczek nieco krótszy niż blacha. Blachę wyłożyć papierem do pieczenia. Ułożyć na niej wałeczki z ciasta, następnie spłaszczyć dłonią.
Piec w 190 st. C. przez 12-15 minut, aż ciasto nabierze złoto-brązowego koloru. Przestudzić.
Cukier puder przesiać, wymieszać z kardamonem. Dodać sok z cytryny, a następnie po trochu wlewać wodę. Lukier powinien być średnio gęsty. Posmarować lukrem paski ciasta, a następnie - jeszcze ciepłe - pokroić ostrym nożem po skosie na ciasteczka.7 Gdy lukier całkowicie zastygnie, przełożyć do szczelnej puszki.
Smacznego!
My tu gadu-gadu, a to najwyższy czas spać; za chwilę trzeba przecież jechać do pracy...
Tymczasem przepis, oczywiście, dodaję do akcji Ani: