Dyniowa gorąca czekolada. I ślub
Ach, co to był za ślub!
Od soboty zbieram się do napisania tego postu, i ciągle mi nie idzie. Pewnie dlatego, że jak tylko wspominam pannę młodą, stają mi łzy w oczach - ze szczęścia, oczywiście. Connie i Kasper są razem już dziesięć lat, i wszyscy, którzy ich znają widzą, że są dla siebie stworzeni. Idealnie do siebie pasują, uzupełniają się doskonale. Wystarczy na nich spojrzeć, żeby wiedzieć, że to właśnie jest Miłość, taka przez wielkie M. Na zawsze (czego z całego serca im życzę).
Najpierw była ceremonia w kościele - piękna i bardzo wzruszająca. Później obrzucanie ryżem młodej pary, po czym udaliśmy się na piknik. Tak, tak - nie wszyscy byli zaproszeni na wesele, więc najpierw pojechaliśmy w cudowne, zielone miejsce, gdzie była muzyka, kawa, herbata i ciasto. Dopiero późnym popołudniem udaliśmy się do hotelu, gdzie odbywało się przyjęcie. Były niesamowicie wzruszające przemowy (przy panu młodym wszyscy chyba ocierali ukradkiem oczy chusteczkami, a jedna z kuzynek dosłownie zalała się łzami; panna młoda również wycisnęła łzy z niejednych oczu), było też mnóstwo zabawy i śmiechu. Piosenki układane dla młodej pary przez rodzeństwo i rodziców (urocza duńska tradycja), pyszne jedzenie, a później tańce. I nawet my ruszyliśmy na parkiet, co nie zdarza się często (a właściwie zdarzyło się po raz pierwszy).
Najbardziej zaskakującym wydarzeniem było uczestnictwo w weselu pułku z zaprzyjaźnionego unijnego kraju. Panowie i panie mieli ćwiczenia niedaleko, i w zamian za ciasto, pozowali do zdjęć z młodą parą. Może zechcecie obejrzeć: Make love, not war? Ogólnie całe wydarzenie bardzo mnie wzruszyło, bo z Connie zdążyłam się mocno zaprzyjaźnić, i bardzo się cieszę z jej szczęścia, i życzę im wszystkiego, co najlepsze.
Uff... Starczy już, bo zaraz znowu się rozpłaczę...
W niedzielę, po weselu, byliśmy nie do życia. Wróciliśmy do domu o wpół do szóstej rano, totalnie wykończeni. Spaliśmy do południa, a i tak cały dzień chodziliśmy jak takie śnięte ryby - snuliśmy się z kąta w kąt, a brak energii do czegokolwiek objawił się w zamówieniu pizzy na obiad. Niemniej, z przyjemnością oglądaliśmy całe mnóstwo zdjęć z wesela. Do całkowitego relaksu brakowało tylko czegoś słodkiego, i tutaj też poszłam na łatwiznę. Dyniowa biała czekolada, którą zobaczyłam na blogu Podniebienne pieszczoty, kusiła mnie od dawna. Sama w sobie biała czekolada na gorąco nie zdobyła mojego serca - smakowała jak bardzo słodkie, ciepłe mleko. Nic specjalnego, doprawdy. Ta za to... Mmm, zupełnie nowe doznania. Smak białej czekolady jest bardzo wyraźny, do tego aromatyczne przyprawy i delikatna nuta dyni, która nadaje również ślicznego koloru. Góra bitej śmietany - i tak, moi drodzy, temu nie można się oprzeć! Szczególnie w chłodny, jesienny wieczór, gdy wiatr szaleje za oknami, a krople deszczu równomiernie stukają w szyby... Polecam Wam ogromnie, nie tylko po weselu.
Dyniowa gorąca czekolada
Składniki: (na 2 porcje)
- 200 ml mleka
- 100 g białej czekolady
- 2 łyżki puree z dyni
- 1/2 łyżeczki cynamonu
- 1/4 łyżeczki imbiru
- 1/4 łyżeczki gałki muszkatołowej
- 1/2 łyżeczki mielonego kardamonu
- 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
dodatkowo:
- 80 ml śmietany kremówki (38%)
- 1 łyżeczka kakao
Mleko podgrzać, czekoladę posiekać. Dodać do ciepłego mleka, podgrzewać, aż całkowicie się rozpuści. Dodać dyniowe puree, przyprawy i ekstrakt, podgrzewać jeszcze chwilę, żeby całość przeszła aromatami. Napój przecedzić, rozlać do szklanek.
Kremówkę ubić, ułożyć na wierzchu. Posypać przesianym kakao, podawać natychmiast.
Smacznego!
A dzisiaj, ponieważ już zasadniczo wróciłam do siebie, upiekę ciasto z gruszkami. Bardzo jestem ciekawa, jak mi wyjdzie...