chałka. po prostu. albo po zawijanemu.
chałka to ciasto dzieciństwa. niby nie jest to typowo polski wypiek. ale był czymś w rodzaju słodyczy, kupowany przez babcię i zjadany przez nas – całą chmarę dzieciaków – tylko z masłem. tym prawdziwym, kupowanym zawsze w postaci 250 gramowej kostki.
a my – moje rodzeństwo i kuzynostwo – brudnymi łapami (w końcu zawsze na pytanie „czy myliście ręce?” odpowiadało się „tak” tylko po to, by zjeść tej chałki jak najwięcej) odrywaliśmy kawałki warkocza i rozdzielaliśmy te „nici” białego, puszystego drożdżowego środka.
tego smaku się nie zapomina. owszem, razem z zarazkami brudnych rąk mogła smakować lepiej. jak to w dzieciństwie: jak coś robisz czystymi rękami, to traci klimat. ale przepisu, który by mnie satysfakcjonował, uszukałam się jak głupia. i znalazłam. nie trzeba specjalnie brudzić rąk, by przypomnieć sobie, czy to naprawdę to. polecam.
PS. przepis najpierw pojawił się na moim wcześniejszym, anglojęzycznym blogu „(hand) ones day on a plate” (dayonaday.wordpress.com), stąd te podpisy na zdjęciach.
chałka rosyjska - russian challah
/przepis znalazłam u Liski, w Pracowni Wypieków. tutaj./
s k ł a d n i k i:
- 500 g mąki pszennej
- 170 g wody
- 2 jajka
- 1,5 łyżeczki soli
- 55 g oleju roślinnego
- 2 łyżki cukru
- 20 g świeżych drożdży
+ jajko do posmarowania
- dodatkowo: rozdzynki uprzednio namoczone w wodzie i płatki migdałów
w y k o n a n i e:
- zrobić zaczyn: drożdże połączyć z 1 łyżeczką cukru, 100 g mąki i z wodą. odczekać 20 min aż ruszą.
- do miski dodać pozostałe składniki i zaczyn. wyrobić (aż będzie gładkie, ma być zwarte). odstawić w misce posmarowanej olejem, przykryć ściereczką i odstawić na 2 h.
- ciasto dzielimy na 2 części, w których powstaną 2 chałki.
- ciasto można zapleść, jak pokazuje Liska. Można też zrobić warkocza i też będzie.
- zaplecione chałki posmarować olejem. umieścić w blaszce wyłożonej papierem (w której będziemy piekli). przykryć i znów odczekać koło 2 h. im dłuzej będą rosły, tym będą bardziej puszyste.
- kiedy odstaną i będą dobrze wyrośnięte, posmarować jajkiem, powciskać w ciasto rodzynki i posypać płatkami migdałowymi (zrobić to tuż przed włożeniem ciasta do piekarnika)
- piec w 190*C przez 20-30 min.
to było po prostu.
a teraz będzie po zawijanemu…
z pamiętnika MM
refleksja pt.: „Ciotka Klotka Dobra Rada”
Zacznę od tego, że każdy ma prawo do wyrażenia swojej opinii. To gwarantowane jest nie tylko przez konstytucję. Czy mogę komuś tego zabronić? Nie. Stety czy niestety? Oto jest pytanie…
Kiedy „stety”? Wtedy, gdy wszystko zamyka się w chęci powiedzenia czegoś, niezgodzenia się z czymś czy po prostu kiedy chęci podzielenia się swoimi obawami. Ale kiedy opinia wymyka się swojej definicji i zaczyna narzucać – naprawdę chciałabym mieć prawo powiedzieć „nie masz prawa”. Ale czy rzeczywiście, to jest kwestia na osobny artykuł, a ja nie o tym.
Wyobraźmy sobie, że wychodzisz z dzieckiem na spacer i co druga starsza pani głośno wzdycha i niby do siebie mówi konspiracyjnym szeptem pełnym oburzenia: „w taką pogodę bez czapki? Z gołymi nogami?!” W zasadzie nawet nie trzeba sobie tego wyobrażać. Chyba każda matka spotyka się z takim zachowaniem przynajmniej raz na jakiś czas. Zwyczajne oburzenie kobiety przeradza się w święte oburzenie, kiedy młoda matka ma niewyparzony język i powie, że nie życzy sobie takich uwag pod swoim adresem. Uwag?! Ona przecież z dobrej woli… Czy to młodsze pokolenie musi być takie bezczelne? … Może nie wchodźmy na cienki lód, co owa pani ma na myśli, kiedy mówi, że „z dobrej woli”. Inna rzecz, że pokolenie ciotek-klotek i tzw. starszych pań, które o lasce potrafią się łokciami w kolejce rozpychać, zwykło wszelkie odpowiedzi traktować jako te bezczelne. Nawet, gdyby były nadzwyczajnie uprzejme.
Wracając: dziecko za lekko ubrane to jest klasyka gatunku. Ciotki-klotki (najczęściej bezdzietne) wiedzą najlepiej. I potrafią się wtrącić tylko dlatego, że jesteś młodą mamą, która niekoniecznie całkowicie zapomniała o sobie. Bo przecież zadbana młoda mama równa się zaniedbane i nieszczęśliwe przy tym dziecko, nie? A to oczywiście grzech śmiertelny.
Już dwa miesiące jak odkryłam, że moja mała Mysia-Gęsia (od niedawna Zębuszka z dwoma kasownikami od dołu) nie jest zainteresowana rozmową ze mną podczas spaceru. Jeszcze. Czasem przesypia połowę czasu. Dlaczego więc nie wziąć ze sobą słuchawek, mp3 i dobrego angielskiego audiobooka, który pozwoli mi nie cofnąć się w rozwoju tego języka. A ponieważ od porodu moje uszy przeszły kilka sensacji, zainwestowałam w te duże słuchawki, które są dla uszu znacznie lepsze. Od razu połowa mijanych przeze mnie ciotek-klotek odprowadzała mnie spojrzeniem pełnym dezaprobaty. Poczułam się jak chodząca kontrowersja i „zła matka”.
I pytanie: co należy zrobić, kiedy ktoś zwróci nam uwagę, czy wręcz zgani? Każdy ma swój sposób. Ja grzecznie mówię: „Dziękuję, ale nie skorzystam”. Kobita, która mnie upomina albo już miała swoją szansę wychowywania albo – co gorsza – nie miała jej w ogóle a i tak wie wszystko na temat opieki nad dzieckiem. Oczywiście ona zachłyśnie się oburzeniem, ale to nie jest mój problem, a raczej jej nieleczone kompleksy. I nie do mnie należy kuracja wszystkich zakompleksionych ciotek-klotek.
Jest jednak sytuacja, z której trudniej wybrnąć: kiedy rodzina/ciotka/matka/teściowa/etc. startuje do nas z mnóstwem „życzliwych rad”. Rozumiem, kiedy o takież proszę. Ale chyba by mnie trafiło, gdyby kolejne ciotki mówiły mi tylko „dziecko nie powinno tego…”, „dziecko jest za małe, żeby…”, „absolutnie powinnaś/nie powinnaś…”, „nie widzisz, że … ” itd, a ja doskonale wiem, co mam robić. Albo nie wiem może dokładnie, ale będę chciała zrobić po swojemu. Muszę przyznać, że osobiście nie miałam z tym problemu. Zawsze były to grzeczne pytania o mój sposób opieki, pielęgnacji, wychowania dziecka: czy robię to, czy tamto, czy tak a może inaczej. I mnie to nie przeszkadzało, bo najczęściej było to w sytuacjach, które tego wymagały: kiedy ktoś brał małą na ręce pytał „nosisz ją tak, czy tak?” Było to bardzo taktowne, bo wykluczało zrobienie czegoś wbrew mojej „polityce” wychowania i opieki. Wiem jednak – czyta się/słyszy się – że już do historii przechodzą dobre rady babć i ciotek: „ma zimne ręce – przykryj ją, ubierz cieplej”, „ślini się i wkłada palce do buzi – nie widzisz jaka jest głodna?!”, „marudzi – trzeba ją ponosić, nie ignoruj tego!” Oczywiście. A człowiek tylko zapada się w sobie i myśli, jaką to fatalną matką jestem.
Niestety, chyba nie ma innej rady, jak kilka razy powiedzieć, że ma się na ten temat inne zdanie, a potem lekko ogłuchnąć na tego typu hasła wpędzające zresztą w poczucie winy.
Tak było od wieków: starsze pokolenie zawsze wiedziało lepiej. Może niejednokrotnie tak było, ale czy zawsze musi się to sprowadzać do pretensjonalnego tonu z nutą oburzenia? Czy one już zapomniały jakie to niemiłe uczucie, kiedy ktoś wtrąca się do tego, za co/kogo odpowiadasz? Niech sobie przypomną ci, co tak doradzają, czy pamiętają jakie to było denerwujące i przykre (w końcu to ciągła krytyka tego, co robisz)? Czy pamiętają, jak sami mieli tego dość?
No i najważniejsze: trzeba sobie kiedyś o tym przypomnieć. Kiedy i nas będzie kusiło „podpowiadać” innym mamom…
… i coś na pocieszenie: