Brunkager, czyli brązowe ciasteczka pachnące świętami
Za każdym razem, gdy zaczynam szkołę, bardzo denerwuję się na myśl o nowej współlokatorce. Jestem już w tym wieku, że mam swoje przyzwyczajenia i dziwactwa, z których ciężko mi zrezygnować, chociaż wiem, że mogą być denerwujące. C. już dawno przywykł (a jeśli nie, to dobrze ten fakt przede mną ukrywa), a reszta świata... No właśnie - ze mną nie mieszka. A tu nagle nie dość, że mam dzielić pokoik trzy na dwa i pół metra z maleńką łazienką, to jeszcze z kimś zupełnie nieznanym - czyli, mówiąc wprost, może to być dosłownie każdy. No... Dziewczyna. Tudzież kobieta. W internacie nadal obowiązuje podział płci; chociaż toalety na korytarzach są unisex. Każdorazowo wyobrażam sobie najgorsze - młode, rozwydrzone i niewychowane. Za pierwszym razem miałam niewyobrażalne szczęście, i moja przyszła niedoszła współlokatorka nigdy się nie pojawiła. Drugim razem przypadła mi miła dziewiętnastolatka, dość spokojna i przyjemna w obyciu, ale z którą nie miałam wielu tematów do rozmów. Tym razem... Może być zupełnie inaczej. Już sam fakt, że ma na imię Josephine, powinien był mnie uspokoić (od dawna bowiem wiem, że jeśli w moim życiu pojawi się córeczka, tak właśnie zostanie nazwana). Jose jest bardzo żywiołowa i energiczna, ciągle uśmiechnięta i bardzo otwarta. Nasz pierwszy wspólny wieczór (i pół nocy też, jeśli mam być zupełnie szczera) przegadałyśmy nie wiedząc, kiedy uciekły nam te wszystkie godziny. Z pewnością pomogła butelka wina, którą wypiłyśmy do kolacji, ale muszę przyznać, że dogadałyśmy się wyśmienicie. I chyba pierwszy raz jestem zadowolona z przymusu mieszkania z kimś zupełnie obcym... Okazuje się, że takie niespodzianki mogą być zaskakująco pozytywne.
Obie z Jose jesteśmy totalnie zakręcone na punkcie Bożego Narodzenia; po południu jedziemy kupić wieniec, który powiesimy na drzwiach pokoju, a po weekendowym pobycie w domu podejrzewam, że nasz pokój będzie przypominał hipermarket pięć minut przed pierwszą gwiazdką. Skarpety z reniferami mamy obie... A żeby i Was choć trochę wprowadzić w ten świąteczny nastrój (w końcu to już niemal grudzień, najwyższa więc pora!), mam dla Was przepis na duńskie pierniczki. Z naszymi polskimi niewiele mają wspólnego; są cieniutkie i chrupkie, ze sporą ilością migdałów i pistacji. Muszę przyznać, że skradły moje serce zaraz po przeprowadzce do Danii; są niesamowicie aromatyczne i... Takie inne. Pyszne! W dodatku robi się je bardzo łatwo i szybko, a pachną - zniewalająco! Czy można chcieć czegoś więcej...? Ten przepis znalazłam w Julebag og knas, Familie Journal nr 49/2015, i już dawno miałam chęć, żeby go wypróbować. Jakoś nie zdołałam wcześniej... I teraz bardzo tego żałuję.
Brunkager z pistacjami i migdałami
Składniki: (na około 135 ciasteczek)
- 125 g masła
- 60 g melasy
- 125 g cukru
- 2 łyżeczki mielonego cynamonu
- 1/2 łyżeczki mielonych goździków
- 30 g słupków migdałowych
- 30 g pistacji bez łupinek
- 1 łyżeczka potażu
- 1 łyżeczka wody
- 250 g mąki pszennej
Masło, melasę i cukier umieścić w garnuszku. Podgrzewać aż do rozpuszczenia, często mieszając. Nie gotować. Gdy cukier się rozpuści, dodać cynamon i goździki, słupki migdałowe i grubo posiekane pistacje. Wymieszać, odstawić do ostudzenia. Potaż rozpuścić w wodzie, dodać do masy. Na końcu dodać mąkę, wymieszać.
Ciasto podzielić na pół, z każdej części uformować wałeczek o grubości 3,5-4 cm. Zawinąć je w folię spożywczą, schłodzić w lodówce przez noc.
Następnego dnia pokroić ciasto na plasterki grubości 1 mm, układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.
Piec w 175 st. C. przez 7 minut. Ostudzić na kratce.
Smacznego!
Rzutem na taśmę dodaję ostatni przepis do akcji Ani: