Wieczór panieński w duńskim wydaniu. I orzechowe, kruche ciasteczka
Ponad tydzień temu byłam na wieczorze panieńskim siostry C. Już pisałam, że byłam wszystkim totalnie zaskoczona, i generalnie miałam chyba tyle samo niespodzianek (choć w zupełnie innym sensie), co przyszła panna młoda.
Z domu wyszłam o siódmej rano, żeby na czas zjawić się u rodziców C. Jego mama akurat brała prysznic, tato wylegiwał się w łóżku; na szczęście stukanie w okna sypialni przyniosło pożądane rezultaty, i zostałam wpuszczona do środka. Razem z drugą siostrą C. pojechałyśmy po Connie. Niczego się nie spodziewała, więc kiedy do salonu, w którym pracuje, nagle wpadło dziewięć szalonych kobiet w mikołajkowych czapkach, zupełnie straciła głowę. Co prawda na początku mocno protestowała przeciwko przebraniu się za Śnieżynkę, jednak musiała ulec pod naporem żelaznych argumentów. Tak przeparadowałyśmy główną ulicą miasta (miny mijających nas dzieci - bezcenne!), po czym udałyśmy się na śniadanie do rodziców C. Jego mama zastawiła stół jak do bożonarodzeniowej kolacji - wyglądał prześlicznie! Później kawa i ciastka (o których niżej), po czym zapakowałyśmy się w auta i ruszyłyśmy na spotkanie przygody. Najpierw grałyśmy w ludzkie piłkarzyki, co - jakimś cudem - nie skończyło się żadnymi poważniejszymi urazami. Było za to mnóstwo śmiechu, kopania się nawzajem, a w rezultacie kilka porządnych siniaków. Następnie ujeżdżałyśmy byka, co wyglądało nader zabawnie z pozycji widza, a było śmiertelnie przerażające z pozycji ofiary, że się tak wyrażę. Te, którym starczyło sił, przywdziały stroje zawodników sumo i dzielnie stanęły na macie. Skończyło się fikaniem nogami i prośbami o pomoc w przybraniu na powrót pozycji pionowej. Po wszelkich uciechach przyszła pora na lunch i odprężającą grę w mini golfa, przy której nie trzeba biegać i się pocić. Chyba wszystkie doceniłyśmy tę małą przerwę...
Następnie udałyśmy się na lekcję salsy. Jeśli ktoś spróbuje mi wmówić, że przy tym nie można się zmęczyć, to go pacnę. Godzina, podczas której nie stałam dłużej niż kilka minut, gdy instruktorka pokazywała kroki, wycisnęła ze mnie siódme poty. Najzabawniej było, gdy ustawiła nas w kręgu i kazała obrotami zmieniać pozycję - najpierw zderzenia i śmiechy, ale później szło nam coraz lepiej, i w końcu doszłyśmy do okupionej potem wprawy. Stamtąd pojechałyśmy zabrać prowiant od rodziców C., i udałyśmy się do cioci naszej głównej bohaterki, która z tej okazji cały dom wystroiła jak na Boże Narodzenie. Wierzcie mi - gdy tam weszłam, zaparło mi dech. Na środku ogromna (sztuczna, ale o tej porze roku naprawdę ciężko znaleźć żywą) choinka, wszędzie krasnale i ozdoby. Stół wyglądał cudownie, a atmosfery nadawały migocące płomyki świec. Przy dźwiękach świątecznych melodii zjadłyśmy obiad, żeby później Connie mogła zabrać się za otwieranie prezentów. Było ich dwanaście, a w paczkach stroje dostosowane do każdego miesiąca. Była bawarska sukienka na Oktoberfest, różowa sukieneczka i walizka na lipiec, mumia na Halloween, strój pokojówki na majowe porządki. Największe wrażenie zrobił słomiany kapelusz, który szedł w parze z jarzębiną, jabłkami i kolorowymi liśćmi. Ułożona na kocu, obłożona jesiennymi darami natury, Connie z radością pozowała do zdjęcia. Wszystkie razem zostaną złożone w kalendarz i wyręczone w prezencie przyszłemu mężowi. Zabawy było co niemiara, gdy Connie się przebierała i wkraczała do pokoju w coraz to wymyślniejszych kostiumach, a do tego będzie wspaniała pamiątka.
Później już było standardowo - alkohol, śpiewy i wygłupy, aż nas sen nie zmorzył. Do domu wróciłam o wpół do trzeciej rano, zmęczona i szczęśliwa. Wszystkim się podobało, Connie najbardziej, więc zamierzony efekt został osiągnięty.
W Polsce nigdy nie byłam na wieczorze panieńskim, ale z tego co wiem, ogranicza się on zazwyczaj do spotkania w gronie przyjaciółek, wyjścia do klubu i pochłaniania niemożliwych ilości alkoholu. Tutaj to dużo bardziej obszerna tradycja, w której mogą uczestniczyć całe pokolenia. Zabawa była przednia, i muszę powiedzieć, że ta idea podoba mi się zdecydowanie bardziej.
Po przydługim wstępie (musiałam Wam o tym napisać, no musiałam!), zapraszam Was na pyszne ciasteczka orzechowe. Connie jest uczulona na pszenny i żytni gluten oraz laktozę. Jej mama poprosiła, żebym na śniadanie upiekła dla niej bułeczki. A ponieważ zostało mi nieco mąki orkiszowej, pomyślałam, że mogłabym przygotować coś jeszcze... Miało być prosto, raczej szybko, a jednocześnie efektownie. I wtedy przypomniałam sobie o stempelkach, które kupiłam, bo były w ogromnej przecenie. Postanowiłam upiec kruche ciasteczka, a w nich wycisnąć coś odpowiedniego na tą okazję. Dałam orzechy, bo wydaje mi się, że dobrze współgrają z posmakiem mąk orkiszowej i gryczanej. Wyszły pyszne - kruchutkie, ale nie kruszące się, delikatnie orzechowe. Idealne do kubka świeżo zaparzonej, aromatycznej kawy... Panie się nimi zachwyciły, zebrałam za nie mnóstwo pochwał i komplementów. A Connie tylko żaliła się C., że nie może ich zatrzymać na pamiątkę, a bardzo, bardzo by chciała...
Kruche ciasteczka orzechowe
Składniki: (na 25-30 sztuk)
- 150 g mąki orkiszowej
- 50 g mąki gryczanej
- 25 g mielonych orzechów laskowych
- 60 g cukru
- 125 g zimnego masła
- 1 jajko
Mąki przesiać, wymieszać z orzechami i cukrem. Dodać masło, posiekać, a następnie rozetrzeć między palcami. Wbić jajko, szybko zagnieść gładkie ciasto. Z ciasta uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 1-2 godziny.
Po tym czasie ciasto rozwałkować, delikatnie podsypując mąką, na grubość 2-4 mm. Wycinać z ciasta dowolne kształty, ewentualnie wyciskać napisy stempelkami. Ciasteczka ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia w niewielkich odstępach.
Piec w 180 st. C. przez 10 minut, aż się lekko przyrumienią. Ostudzić na kratce.
Smacznego!
Jeśli nie macie stempelków, zróbcie zwykłe kruche ciasteczka. Gwarantuję, że znikną błyskawicznie.