Romantyzm do jedzenia, czyli przecier różany
Kiepsko u mnie ostatnio z regularnością w prowadzeniu bloga. Choć może nie jest to do końca prawda, bo przecież wpisy pojawiają się regularnie, najwyżej dwa razy w tygodniu... Wszystko przez to, że na głowie mam nie tylko pracę (przypominam, że sezon ślubny w pełni, niemal co weekend przygotowujemy więc przynajmniej jeden tort weselny), ale też własne, zbliżające się wielkimi krokami, wesele. Dzisiaj na przykład po południu idziemy na próbną kolację; szczerze mówiąc, już nie mogę się doczekać. Po pierwsze, szef kuchni wygląda na człowieka, który nie tylko zna się na swojej pracy, ale też szczerze ją lubi. Po drugie, już od lutego próbujemy z C. wybrać się gdzieś na kolację, a naszym największym osiągnięciem w tej materii przez ostatnie pół roku ciągle jest pizza na wynos. I kurczak z KFC (to taka nasza słabość, na którą pozwalamy sobie przy okazji każdej wizyty w Polsce). Perspektywa trzydaniowego posiłku jest więc niezwykle kusząca. I tak, obiecuję; opowiem Wam wszystko.
Tymczasem dzisiejszy wolny dzień spędzam na rozsiewaniu po domu cudownych, kwiatowych aromatów. I to nie dlatego, że nagle postanowiłam zostać florystką i pracuję nad ślubnym bukietem; w końcu zebrałam się w sobie i nazbierałam róż. Muszę przyznać, że ten fenomenalny zapach kusił mnie za każdym razem, gdy tylko przechodziłam obok krzewów. A że znajdują się niemal za płotem, przechodzę tamtędy niezwykle często. Przymykam wtedy oczy i rozkoszuję się aromatem wypełniającym, mam wrażenie, nie tylko nozdrza, ale mnie całą. Najczęściej z tego półsnu wyrywa mnie Pączusia, gwałtownym szarpnięciem informując, że takie stanie w jednym miejscu i wąchanie róż nie pokrywa się z jej wyobrażeniem o spacerze. Idziemy więc dalej - ona z energią, ja z pewną nostalgią... Dziś jednak, gwałtownie wybudzona ze snu o godzinie siódmej rano (co w wolne dni raczej mi się nie zdarza, bo próbuję nadrobić zaległości z całego tygodnia), już po umyciu zębów i ogarnięciu roztrzepanej fryzury stwierdziłam, że to jest właśnie ten dzień. Nazbierałam więc tyle płatków, ile zmieściło mi się w torbie, i wróciłam do domu bardzo z siebie dumna. C. zajrzał do worka, pokręcił głową i zabrał się za wymordowywanie pająków, za co jestem mu wielce zobowiązana. Później, gdy on pojechał do pracy, włączyłam audiobooka i zasłuchana w historie o czarownikach, fairy i nocnych łowcach, zabrałam się za mozolne oczyszczanie płatków z białych końcówek. Jest to zajęcie dość żmudne i nużące, ale warto to zrobić, inaczej przecier wyjdzie gorzkawy, co może zakłócić delikatny smak róż.
Przeszukałam internet w sprawie różanego przecieru i wnioski są takie: jedna porcja płatków róży na dwie porcje cukru, a do tego nieco soku z cytryny, który nie tylko sprawia, że przecież zachowa ładny kolor i będzie się lepiej przechowywał, ale też reguluje słodkość. Wszystkie inne dodatki to już wariacje; to był mój pierwszy raz z różanym przecierem, postawiłam więc na klasykę. Trzy składniki, chwila czasu na ucieranie - przecier powinien być gładki, bez wyczuwalnych kryształków cukru ani kawałków płatków - i gotowe.
Zapach, który unosi się podczas ucieranie jest nieziemski; słoiczki wypełnione czystym romantyzmem. Nie można się w nim nie zakochać.
Przecier różany
Składniki: (na 2 małe słoiczki)
- 150 g płatków róży
- 300 g cukru
- 2 łyżki soku z cytryny
Płatki przepłukać zimną wodą, osuszyć, odciąć białe końcówki. Włożyć do makutry razem z cukrem, ucierać, aż cukier całkowicie się rozpuści, a masa będzie gładka. Dodać sok z cytryny, ucierać jeszcze chwilę.
Przełożyć do wyparzonych słoiczków, zamknąć. Przechowywać w lodówce.
Smacznego!
Poza różami, w kuchni króluje u mnie czarny bez. Klasyczny syrop ciągle przede mną, ale ten z malinami już stoi w lodówce. I znika szybciej, niżbym sobie życzyła; w końcu miał być na zimę do herbaty...