O zasadzie ograniczonego zaufania. I muffiny z porzeczkami
Każdy, kto przeszedł przez trudy kursu i egzaminów (tak; z premedytacją użyłam tutaj liczby mnogiej, gdyż znajomych szczęśliwców, którym udało się poprzestać na jednym, mogę wyliczyć na palcach jednej ręki; a i tak kilka zostanie) na prawo jazdy wie, czym jest zasada ograniczonego zaufania. W skrócie chodzi o to, że nie wolno tak do końca ufać innym kierowcom. Skoro jeżdżą, to znaczy, że skończyli kurs, zdali egzamin i jako tako przepisy znają, jednak czasem zdarza im się zapomnieć. Albo nie chcieć pamiętać. Lepiej więc rozejrzeć się trzy razy za dużo, niż raz za mało, że pozwolę sobie sparafrazować Babcię.
Jako aktywny uczestnik ruchy drogowego, stosuję tę zasadę nie tylko do innych kierowców, ale też do własnego auta. Tak to już jest, że jak się jeździ bardzo porządnym i statecznym wiekowo samochodem, trzeba się liczyć z niespodziankami. A to się ni z tego ni z owego zatrzyma na środku drogi (pół biedy, jeśli w końcu uda się go namówić do dalszej jazdy), a to przestanie reagować na wciskany do deski pedał gazu, informując o swoim niezadowoleniu gęstymi kłębami białego dymu, wydobywającymi się z rury wydechowej. I choć swoje autko uwielbiam, personifikuję i nie zamieniłabym na żadne inne, to czasem przyprawia mnie o ból głowy. Gdy w końcu odmówiło współpracy na dobre, zostało odholowane do mechanika z informacją, że ma tydzień na załatwienie sprawy. Jakież było moje zdziwienie, gdy wczoraj w drodze do szkoły samochód przyspieszał niczym rodowodowy rajdowiec, nie krztusił się, nie prychał i w ogóle jechał jak marzenie! Cudotwórca, nie mechanik! Oczywiście, zgodnie z wyżej wspomnianą zasadą, przy każdym rondzie, gdzie lubił się zatrzymywać, wstrzymywałam oddech. Na autostradzie mimowolnie zaciskałam dłonie na kierownicy podczas wyprzedzania, a gdy nagle zaczął dziwnie podskakiwać, prawie zawału dostałam. Na szczęście to tylko nierówności na drodze... Jednym słowem, autko ma się dobrze, jak chyba nigdy wcześniej. Odetchnęłam z ulgą i z nieukrywaną radością zanotowałam fakt, że prowadzenie samochodu znów sprawia mi przyjemność. Taką prostą, zwyczajną; bez tej nutki niepewności w tle. Nudno...? Absolutnie nie!
Zresztą, znając życie, kolejne niespodzianki już czekają za zakrętem...
Dzisiaj mam dla Was kolejne muffinki. Bardzo proste (jak każde muffinki), cudownie wilgotne dzięki dodatkowi maślanki. Intensywnie waniliowe z wyraźnym, charakterystycznym smakiem czarnej porzeczki. Można na tym oczywiście poprzestać. Ja moje udekorowałam marcepanowymi serduszkami, bo były jednym z elementów słodkiego stołu na chrzciny malutkiej Astrid. Dzięki tej prostej dekoracji prezentują się naprawdę uroczo.
Muffiny z czarnymi porzeczkami i marcepanem
Składniki: (na 24 sztuki)
- 500 g mąki pszennej
- 200 g cukru
- 4 łyżeczki proszku do pieczenia
- 4 jajka
- 500 ml maślanki
- 150 ml oleju
- 2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
- 250 g czarnych porzeczek
dodatkowo:
- 100 g marcepanu (do obkładania tortów)
- różowy barwnik spożywczy w żelu
Mąkę przesiać z proszkiem, wymieszać z cukrem. Jajka roztrzepać, dodać maślankę, olej i ekstrakt. Połączyć. Mokre składniki dodać do suchych, wymieszać tylko do połączenia. Na końcu dodać porzeczki, delikatnie wymieszać łyżką.
Masę przełożyć do formy na muffiny wyłożonej papilotkami.
Pic w 180 st. C. przez 20-25 minut. Ostudzić.
Część marcepanu zafarbować na różowo. Zagnieść razem białą i różową część, oby powstał marmurkowy wzór. Wycinać serduszka, układać na ostudzonych muffinach.
Smacznego!
Zdjęcie, oczywiście, robione na szybko tuż przed wyjściem z domu. Nie dajcie się mu zwieść - muffinki naprawdę są przepyszne!