O wyższości samochodu nad transportem publicznym. I urodzinowe ciasteczka
Gdy byłam w klasie maturalnej, wszyscy nagle zaczęli robić prawo jazdy. Jeszcze przed osiemnastką - żeby na urodziny odebrać nowiutki, pachnący dokument. Ja, jak zwykle, stanęłam w poprzek i stwierdziłam, że to nie mój czas. Po pierwsze prowadzenie auta mnie przerażało - patrzenie przed siebie, w lusterka, a do tego zmiana biegów. I oczywiście inni kierowcy, którzy często jeżdżą jak jak wariaci. Do tego patrzyłam na sprawę praktycznie - nie jeździłabym wcale, albo okazjonalnie. Bo i po co, skoro szkoła pod nosem? Za dużo też słyszałam historii o tych, którzy zdali egzamin, przejechali się raz czy dwa, a później zapomnieli, że mają prawo jazdy na lat pięć, dziesięć czy dwadzieścia. Po tym czasie zwyczajnie się bali usiąść ponownie za kółkiem - i ja się im wcale nie dziwię. Prawa jazdy więc nie zrobiłam, i pozwalałam się wozić niczym panna Daisy. W końcu jednak znalazłam się w takim momencie swojego życia, że prawo jazdy nie tyle okazałoby się przydatne, ile stało się niezbędne. Zacisnęłam więc zęby, i poszłam kurs. Egzamin zdałam przy trzecim podejściu; przy pierwszym spojrzałam w lewo niedostatecznie ostentacyjnie, przy drugim - sama już nie pamiętam, co poszło nie tak. Gdy po trzeciej próbie egzaminator oświadczył, że zdałam, patrzyłam na niego oczami jak złotówki, nie mogąc uwierzyć we własne szczęście. Kiedy w końcu spojrzał na mnie znad okularów i spytał: Wysiądzie pani, czy mam zmienić zdanie?, wystrzeliłam z elki niczym pocisk. Od tamtej por jeżdżę dużo i chętnie. Szczerze mówiąc - uwielbiam prowadzenie auta samo w sobie, a także możliwości, jakie daje. Człowiek jest tak cudownie niezależny, że łatwo się tym zachłysnąć. Trzy miesiące po egzaminie wsiadłam w samochód i pojechałam do domu na Wigilię. Rodzice nie mogli wyjść ze zdumienia, gdy stanęłam na progu ich mieszkania. Przejechanie dziewięćset pięćdziesięciu kilometrów zajęło mi trzynaście godzin, bo w nocy przed odjazdem spadł śnieg. I to nie jakiś tam byle jaki, tylko konkretny; kilkanaście centymetrów. Gdy dotarłam na miejsce, byłam zmordowana i niesłychanie z siebie dumna. Powiem Wam w tajemnicy, że do tej pory czuję niejaką dumę na myśl o tamtej przygodzie. I lekkie przerażenie - dzisiaj bym tego nie powtórzyła. Znaczy się - nadal jeżdżę do Polski, nie tylko na Święta, ale teraz mam zdecydowanie więcej doświadczenia i oleju w głowie. Cóż, młodość ma swoje prawa. Dzisiaj mogę się tylko uśmiechać.
Od tamtej pory od samochodu się uzależniłam. Gdy więc odmawia współpracy, dostaję niemal apopleksji. Tym razem zepsuł się w odpowiednim momencie - o ile taki w ogóle istnieje. Do szkoły pojechałam pociągiem, a pan mechanik miał cały tydzień, żeby go zreanimować. Udało się, i teraz znów jeździ jak marzenie.
Tu jednak dochodzimy do meritum - przez ponad półtorej godziny podróży pociągiem zastanawiałam się, dlaczego ludzie wybierają transport publiczny? Nie jest tańszy (no dobrze, odrobinę. I, mając samochód, trzeba liczyć nie tylko paliwo, ale też ubezpieczenie, koszty napraw itd. Jeśli jednak w aucie będą dwie osoby, a nie jedna, koszty rozkładają się tak, że nie jest drożej nawet z dodatkowymi opłatami). Zdecydowanie nie jest wygodniejszy ani szybszy (tu znowu dygresja. Pociąg jedzie szybciej niż auto, ale do tego pociągu trzeba się jeszcze jakoś dostać. Jeśli w grę wchodzi kilkadziesiąt kilometrów, zostaje autobus, który jedzie zdecydowanie wolniej niż samochód. I dochodzi czas na przesiadki, które czasem zabierają godziny, bo nic do niczego nie pasuje). Trzeba pilnować godzin odjazdów i dojazdów, znaleźć właściwy peron i znosić współpasażerów podróży, którzy kradną miejsca, chociaż są ponumerowane. I gdy widzę w telewizji reklamy i zachęty do korzystania z transportu publicznego, tylko uśmiecham się pod nosem. Bo wiem swoje, tak samo zresztą jak większość społeczeństwa.
A Wy? Jaki macie stosunek do samochodów, pociągów i autobusów?
Szóstego października, późno w nocy, urodził się kolejny członek rodziny C. Jego siostra została szczęśliwą mamą malutkiego Willadsa, który bez trudu zdobywa serca wszystkich, którzy choćby raz na niego zerkną. Gdy dumna babcia wręczyła mi zawiniątko z maleństwem, po prostu rozpłynęłam się nad nim z rozkoszy. Jest przeuroczy, i aż wzdychałam z zachwytu.
Gdy kilka miesięcy temu urodziła się mała Astrid, dostała ode mnie ręcznie dekorowane ciasteczka. Oczywiście, dla nowego maluszka też musiałam jakieś przygotować. Ponieważ jego mama przepada za marcepanem, zamiast dekorować je lukrem, użyłam właśnie migdałowej masy, zabarwionej, oczywiście, na niebiesko. Ciasteczka spotkały się z uznaniem i zachwytem, polecam więc je i Wam. Ciasto kruche rozwałkowałam cieniutko, ciasteczka więc dość szybko łapią wilgoć z dżemu i miękną. Nic nie szkodzi - nadal smakują wybornie. Spróbujecie?
Ciasteczka migdałowe z marcepanem
Składniki: (na około 50 sztuk)
- 150 g mąki pszennej
- 100 g migdałów
- 200 g zimnego masła
- 2 żółtka
dodatkowo:
- 200 g dżemu morelowo-jabłkowego
- 500 g marcepanu plastycznego
- niebieski barwnik spożywczy w paście
Mąkę przesiać, wymieszać z migdałami solą. Dodać masło, posiekać, a następnie rozetrzeć palcami na kruszonkę. Dodać żółtka, szybko zagnieść gładkie ciasto. Uformować z ciasta kulę, spłaszczyć, zawinąć w folię spożywczą. Schłodzić w lodówce przez 1-2 godziny.
Schłodzone ciasto rozwałkować na grubość 2-3 mm, podsypując mąką. Wykrawać kółka i serduszka, lub inne kształty. Układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, zachowując niewielkie odstępy.
Piec w 180 st. C. przez 7-10 minut, do zrumienienia. Ostudzić na kratce.
Dżem zmiksować blenderem na gładko. Marcepan zabarwić na niebiesko, rozwałkować na grubość 2-2,5 mm. Wykrawać kółeczka i serduszka o rozmiar mniejsze od ciastek, wycisnąć na nich napisy stempelkami. Ciastka smarować cienką warstwą dżemu, układać marcepan, delikatnie dociskając. Przechowywać w szczelnie zamkniętym pojemniku.
Smacznego!
Za pasem weekend, u mnie, niestety, pracujący. A w perspektywie trzy torty na chrzciny, z czego dwa z Kubusiem Puchatkiem. Oj, będzie się działo...