O wściekłej fretce i truskawkowym lesie deszczowym, czyli o powrocie do domu. I letnie ciasto bez pieczenia
Wszystko, co dobre, szybko się kończy... Nawet pełne dwa tygodnie wakacji mijają zdecydowanie zbyt szybko. Szczególnie, gdy lista zadań i zajęć jest długa, a każdy dzień wypełniony jest po brzegi umówionymi spotkaniami. Gdy odwiedza się rodzinne strony po półtora roku, wiele rzeczy po prostu trzeba zrobić. Zwiedzić stare kąty, odwiedzić krewnych i znajomych, wybrać się na zakupy, zachwycać się tym, co chyba już zawsze zostanie takie samo i z zapartym tchem obserwować niezliczone zmiany.
Gdy już wszystko było spakowane, a nam zostało tylko wsiąść do samochodu i znów ruszyć na zachód, zakręciła mi się w oku łezka. Bo znów nie wiem, kiedy wrócę...
Mimo wszystko jednak dobrze jest wrócić do domu. Co prawda z szopki na rowery wyskoczyła na nas wściekła fretka, która podczas naszej nieobecności rzeczoną szopkę zaanektowała i urządziła w niej sobie przytulne gniazdko. Bardzo jej się powrót starych lokatorów nie spodobał; stała na ulicy, prychając i wyrażając swoją furię na wszystkie znane fretkom sposoby. Na miejsce dojechaliśmy w okolicach pierwszej w nocy, rozpakowaliśmy więc szybciutko rzeczy wymagające natychmiastowego rozpakowania (twaróg), żeby po szybkim prysznicu wskoczyć pod własną kołdrę we własnym łóżku... Od tygodni tak dobrze nie spałam!
Rano, gdy tylko Pączusia skoczyła C. na twarz informując, że to już najwyższa pora na załatwienie porannej toalety, ruszyliśmy do ogrodu, wciągając swetry przez rozespane głowy. A tam, moi drodzy - prawdziwe cuda! Niepozorne jeszcze dwa tygodnie temu krzaczki truskawek przypominają las deszczowy; mięta imbirowa rozrosła się tak, że truskawkową ledwo znaleźliśmy; rabarbar, tymianek i szałwia (zwykła i ananasowa) wyglądają, jakby spadł na nie cały duński deszcz, a na krzewie czerwonej porzeczki znalazłam pierwszą zieloną kuleczkę. Wszystko aż kipi setką odcieni zieleni, zaskakuje intensywnością barw i kusi, żeby zrywać i jeść... Bo są jeszcze przecież rzodkiewki, buraczki liściowe, dymka, szczypior, koper, czarna porzeczka, czerwony agrest, poziomki, oregano... Chwilo, trwaj!
Przed wyjazdem przygotowałam szybkie, letnie ciasto z galaretek. Tych ostatnich bowiem u mnie pod dostatkiem, a w lodówce stało opakowanie śmietany, którą kupiłam z myślą o czymś, czego w końcu nie przygotowałam. A że trzeba było wyczyścić lodówkę, pozbierałam różne resztki, i powstało takie oto ciacho. Bez pieczenia, więc idealne na upalne dni. Lekkie, umiarkowanie słodkie, orzeźwiające dzięki galaretce i kwaskowym owocom. Szczerze mówiąc, wyszło lepiej, niż się spodziewałam. Polecam Wam więc ogromnie!
Śmietanowiec z owocami i galaretką
Składniki: (na tortownicę o średnicy 18 cm)
spód:
- 100 g ciastek digestive
- 125 g nutelli
masa śmietanowa:
- 75 g galaretki cytrynowej (proszek)
- 150 ml wrzątku
- 165 ml mleka skondensowanego słodzonego
- 500 g creme fraiche (18%)
wierzch:
- 25 g czarnej porzeczki
- 20 g malin
- 35 g jeżyn
- 130 g truskawek
- 400 ml wrzątku
- 75 g galaretki malinowej (proszek)
Ciastka pokruszyć, wymieszać z nutellą. Spód formy wyłożyć papierem do pieczenia. Wyłożyć masę ciasteczkową, dobrze ugnieść. Schłodzić.
Galaretkę cytrynową rozpuścić we wrzątku, ostudzić. Creme fraiche zmiksować w mlekiem. Gdy galaretka zacznie tężeć, wlać ją do śmietany, cały czas miksując. Przelać masę na spód, wstawić do lodówki do całkowitego stężenia.
Malinową galaretkę rozpuścić we wrzątku, ostudzić.
Na schłodzonej masie śmietanowej ułożyć owoce, zalać tężejącą galaretką. Wstawić do lodówki na minimum 3 godziny.
Smacznego!
Jakby ktoś się zastanawiał, to suknię kupiłam. Jaką...? Opowiem następnym razem...