Jego puchatość omlet
Hmm... Tak sobie myślę, że zacznę od początku, więc post może być przydługi. Lojalnie ostrzegam, żeby później nie było.
Wstałam za pięć piąta. Nie dlatego, że lubię mieć długi dzień (lubię, ale raczej w drugą stronę), ale dlatego, że o szóstej musiałam być w pracy. C. musiał być o dziesiątej, ale zrażony ostatnim autobusowym doświadczeniem (masa krzyczących i rzucających bliżej niezidentyfikowanymi przedmiotami dzieci) stwierdził, że mnie odwiezie. W związku z tym dziesięć po piątej wygrzebał się z pościeli z bardzo kwaśną miną. Humoru nie poprawiła mu mżawka, która po drodze zamieniła się w całkiem przyzwoity i warty swojej nazwy deszcz. Mrucząc pod nosem duńskie niezrozumiałe i, podejrzewam, obelżywe słowa pod adresem wyżej wspomnianej mokrości, odjechał w ciągle ciemną noc, zostawiając mnie biedną, zmarzniętą, pod hotelem. Jakoś tak się złożyło, że nie było ekstremalnie dużo pracy, więc już po dwunastej z uśmiechem od ucha do ucha dreptałam na autobus. Przyjechałam do domu z zamiarem pójścia do łóżka teraz, zaraz, od razu. Tyle, że tego typu postanowienia niemal nigdy nie znajdują realizacji w rzeczywistości. Zamiast zalec w nagrzanej przez psę pościeli, zasiadłam przed laptopem. A jak już naprawdę chciałam iść do łóżka, moi cudowni nowi sąsiedzi zaczęli grać na perkusji (co nijak ma się do ostatnich rewelacji C., który z wyraźnym entuzjazmem poinformował mnie ostatnio, że widział ową perkusję spakowaną). Niemożność przyjęcia wygodnej pozycji horyzontalnej skierowała moje myśli na zawartość żołądka, a raczej zawartości brak. Przed oczami stanęły mi piękne omlety, które wcześniej widziałam u Kasi i Kerali. Darzę omlety płomiennym uczuciem, niestety, nieodwzajemnionym. Za każdym razem rozpadają się na patelni i choć smakują przyzwoicie, wyglądają jak niezidentyfikowane... Coś... Ech... Tym razem bez zbędnych nadziei ruszyłam do kuchni, żeby zrobić sobie takie coś... Właśnie, z dżemikiem, przygotować. Coś mnie podkusiło, żeby dać nieco mąki więcej niż zazwyczaj, i wiecie co...? Podziałało! Bez problemu przerzuciłam omlet na drugą stronę, a on zachował swój pierwotny i zamierzony przeze mnie kształt. Nie mogąc wyjść z podziwu od razu przystąpiłam do robienia zdjęć (bo nie wiadomo, kiedy taki cud znów się zdarzy), a zaraz potem do konsumpcji, bo jednak omlecik to musi być cieplutki.
Niezbyt słodki, z delikatnym aromatem kardamonu i dżemem agrest-kiwi - pychotka. I taki śliczny, okrągły... Mam nadzieję, że na zdjęciu widać w pełnej krasie jego puchatość - a zdjęty prosto z patelni był jeszcze bardziej imponujący. Placuszkowo się tutaj zrobiło, ale cóż... Jak mus, to mus, i placki być muszą.
Omlet biszkoptowy z kardamonem
Składniki: (na 1 omlet)
- 2 jajka
- 3 łyżki mąki
- 2 łyżeczki cukru
- 1/2 łyżeczki kardamonu
dodatkowo:
- masło do smażenia
- dżem do podania
Białka ubić na sztywną pianę, pod koniec dodając cukier. Po jednym dodać żółtka, dodkładnie miksując po każdym dodaniu. Przesiać mąkę z kardamonem, całość zmiksować na najniższych obrotach miksera na gładką masę.
Smażyć na rozgrzanej patelni z masłem na rumiano z obu stron. Podawać zaraz po przygotowaniu z ulubionym dżemem.
Smacznego!
Perkusji nie słychać, więc idę do łóżka - może uda mi się zdrzemnąć z godzinkę czy dwie, a jak C. wróci do domu, to go namówię, żeby uruchomił magiczną maszynę, i zrobił mi kawy. I chociaż będzie się krzywił, wypiję ją z cukrem i mlekiem. I dzięki temu prawdopodobnie jakoś wytrwam do wieczora. Inaczej - nie ma szans...
Jutro C. ma ranną zmianę, więc mam w planie przygotować dla niego pierwszy obiad (po tylu miesiącach mieszkania razem w końcu by wypadało...). Trzymajcie kciuki za powodzenie misji!