Dla przyszłych pokoleń
Książki kucharskie najbardziej lubię przeglądać wieczorami. Wtedy, kiedy jest już w domu cicho i spokojnie. Siedzę na kanapie, piję herbatę i przeglądam książki. Jedne po kolei, inne od końca, jeszcze inne losowo. Szczególne miejsce, na szczycie „książkowej listy przebojów” zajmują stare książki kucharskie, nadgryzione zębem czasu, często zaplamione sosem i z dopiskami czyimś ołówkiem na marginesie. Wiem wtedy, że w tych książkach są żywe przepisy, sprawdzane przez kogoś przede mną, mają do opowiedzenia swoją niepowtarzalną historię z życia kuchni, z samego serca domu.
Kiedyś dostałam starą, używaną książkę kucharską pachnącą wanilią. Moja wyobraźnia od razu zaczęła działać. Zastanawiałam się, czy leżała u kogoś na półce obok lasek wanilii, czy może komuś rozsypał się cukier waniliowy na kartki, a może kropla esencji? Nigdy się nie dowiedziałam co jest źródłem ów zapachu, lecz za każdym razem gdy po nią sięgam na nowo zaczynam snuć domysły.
Te stare, używane książki czytam i myślę sobie, jak bardzo bym chciała posiadać notatnik ręcznie napisany z potrawami, które moje babcie i prababcie gotowały na co dzień. Książki i zeszyty z przepisami owszem, są, ale wiadomo, że tam spisane są The Best Of, to, co wszyscy lubili, czym się zachwycali i przepisy rozchwytywane przez wszystkich krewnych i znajomych. Chciałabym mieć coś w rodzaju jadłospisu dzień po dniu z polskiej przedwojennej kuchni. Mogłabym w wyobraźni odtworzyć sobie życie takiej rodziny. Potrawy mówią wiele o ludziach, którzy je przygotowali i którzy je jedli. Chciałabym, ale nie mam.
Podczas jednego z wieczorów, kiedy to po raz kolejny rozmarzyłam się nad posiadaniem kawałka historii na talerzu, sięgnęłam na regał po książkę Księga potraw Jane Austin, autorstwa Maggie Black i Deirdre Le Faye.
Zebrane tam wypiski z dzienników, pamiętników i zbiory przepisów osiemnastowiecznych pań domu zainspirowały mnie do prowadzenia własnego dziennika. Postanowiłam, że sama zacznę spisywać nasze posiłki, dzień po dniu, dla potomnych. Na wypadek, gdyby kiedyś za sto lat, moje prawnuki chciały poznać bliżej zwyczaje swoich przodków. Mnie już nie będzie, ale chciałabym, aby zeszyt pozostał.
W zeszycie spisuję potrawy obiadowe, które jemy dzień po dniu, podzielone na tygodnie. Piszę nazwę potrawy i wymieniam jej główne składniki. Jeśli jemy obiad w restauracji, również zapisuję to, co jedliśmy.
Swój dziennik obiadowy prowadzę od 1 listopada, a zakończę go po całym roku. Sama jestem bardzo ciekawa jak nasz jadłospis będzie wyglądał z perspektywy czasu i zmieniających się pór roku:)
Ważne dla mnie jest też to, aby spisywać potrawy w zwykłym, przeciętnym zeszycie powszechnie używanym w naszych czasach. Piszę długopisem lub piórem swoim własnym charakterem pisma - nie na komputerze.
Dla osłodzenia tego przydługiego dziś posta, zapraszam na ciasteczka z czasów młodości naszych babć. Przedwojenne ciasteczka „Babcine” z 1937 roku ze zbiorów Agnieszki Maciąg, na które przepis dokładnie cytuję.
Ciasteczka „Babcine”*
5 dkg cukru, szczyptę soli, 10 dkg masła i 15 dkg mąki rozkruszyć w misce, dodać łyżkę kwaśnej śmietany i zagnieść szybko ciasto. Wyłożone na desce wałkuje się na grubość grzbietu noża, smaruje całe ciasto białkiem. Posypuje grubym cukrem kryształowym wymieszanym z tłuczonemi migdałami (10 słodkich, 2 gorzkie). Z ciasta wykrawa się za pomocą cienkiej szklanki lub foremki półksiężyce, układa na posypanej mąką blasze i piecze na ciemno-złoty kolor.
* Ciasteczka posypywałam cukrem już po wycięciu księżyców i piekłam 10 min. w 200°C.