AfroWarsztaty. Soczewica po etiopsku, z sosem warzywno-czosnkowym.
Tak, wiem, obiecałem, że będzie przedwczoraj ostatnia część relacji i znów nie dotrzymałem słowa. Na swoją obronę i usprawiedliwienie mogę tylko powiedzieć, że przedwczoraj znów się zestarzałem i to tym razem już znacznie, a o którym to fakcie zapomniałem jak wam na ten dzień obiecywałem relację. I jakoś te dwa dni zupełnie inaczej się poukładały niż myślałem.
Tak czy siak – dosyć smętów, przechodzimy do rzeczy – Soczewica prosta jak drut, za to zaskakująco smaczna. Nie jestem strasznym fanem dań ze strączkowych wszelakich, tym bardziej jeśli brakuje w nich mięsa, ale muszę przyznać, że to mi smakowało. Przepis pochodzi ze strony ugotuj.to
Ok. 2 szklanek zielonej soczewicy
3 łyżki sklarowanego masła
4 pomidory
4 ząbki czosnku
1 papryczka chili
3 zielone papryki
Sok z cytryny,
Sól, pieprz, odrobina sproszkowanej chili lub pieprzu Cayenne.
Więc tak, soczewicę dobrze starannie wypłukać, chyba że akurat prowadzi się warsztaty, gdzie dostęp do bieżącej wody jest stosunkowo ograniczony. Następnie zalewamy litrem wrzącej wody i odstawiamy na 30 – 40 minut. Soczewica w tym czasie powinna spęcznieć, a my mogliśmy się zając spokojnie przygotowywaniem pozostałych potraw. Kiedy już spęcznieje, zlewamy z niej pozostałą wodę i wkładamy ją ponownie do suchego garnka.
Teraz powinniśmy zalać to osoloną wrzącą wodą tak, żeby soczewica był tylko lekko przykryta wodą. Ale właśnie wtedy okazuje się, że są jakieś problemy z prądem i woda w czajniku jest zimna, więc znów czekamy chwilkę, aż się zagotuje woda w garnku na palniku gazowym. Więc zalewamy tą wodą i gotujemy aż będą w miarę miękkie, co trwa jakieś 15-20 minut. Pozostałą częścią gorącej wody zalewamy pomidory, dzięki czemu po chwili skórki na nich pękają i łatwo nam je obrać. Jako, że trzeba się tu wykazać pewną dozą cierpliwości, której ja akurat z racji generalnego zaaferowania prowadzeniem warsztatów nie posiadałem, więc przekazałem to zadanie dalej. Obrane pomidory oczywiście siekamy w kostkę.
Czosnek również drobniutko siekamy. Ja robiąc to namawiam słuchaczy, żeby nie kupowali chińskiego czosnku, bo pomijając spiskowe teorie o jego rzekomej toksyczności, w które ja akurat nie do końca wierzę, to po prostu ten czosnek ma dużo słabszy smak i aromat. I duuuużo, dużo mu brakuje do naszego polskiego czosnku, czy np. hiszpańskiego, czy nawet egipskiego.
Teraz jeszcze czyścimy papryki z gniazd nasiennych i siekamy w kostkę, z chili postępujemy podobnie, tylko siekamy dużo drobniej. Jeśli ktoś kiedyś prowadziłby warsztaty to nie radzę w tym momencie próbować chili, żeby sprawdzić, czy jest naprawdę ostra – głupio to wygląda, gdy nagle w środku zdania zaczynacie czerwienieć i szukać nerwowo czegokolwiek do picia, a następnie wypijacie resztki zalewy z ananasa, prosto z puszki. Wiem, sprawdziłem.
Teraz na patelni rozgrzewamy masło klarowne [oczywiście można też użyć oliwy] wrzucamy najpierw czosnek i smażymy mieszając aż się zrumieni lekko, wtedy dorzucamy papryki i pomidory. Dusimy chwilę razem, doprawiamy solą, pieprzem i sokiem z cytryny.
Dodajemy ugotowaną soczewicę i jeszcze dusimy przez kilka minut.
No i podajemy.
Ja w opisie warsztatów napisałem, że jest to przystawka, ale tak naprawdę z powodzeniem mogłaby ta soczewica funkcjonować jako główne danie obiadowe. Bardzo smaczna rzecz i bardzo sycąca przy okazji.
To była ostatnia relacja, z warsztatów kulinarnych na AfroSlocie w Gliwicach, bo tak jak wcześniej wspominałem czwartą przygotowywaną przez nasz potrawą był deser – kenijskie ciasteczka mandazi, które wy już przecież znacie. A my zapomnieliśmy w domu wałka, więc wałkowaliśmy ciasto butelką sosu sojowego, poza tym użyliśmy innej mąki niż zwykle i ciasto wyszło bardziej lepkie niż powinno, przez co ciasteczka nie miały do końca tego regularnego trójkątnego kształtu, który mieć powinny. Ale były smaczne. Tak przynajmniej twierdzili warsztatowcy i ci którzy zwabieni zapachem przyszli pokosztować. Ja załapałem się na jedno z samego końca serii, więc trudno mi powiedzieć, w dodatku lekko je przesmażyłem.
Prowadzenie warsztatów okazało się być bardzo fajnym doświadczeniem, mam niewielką nadzieję, że udało mi się parę osób zachęcić bardziej do gotowania, zainspirować, bo tak naprawdę taki był cel tego spotkania. Nie były to warsztaty na poziomie „pro” bo na takie to sam bym się z chęcią wybrał – te miały po prostu pokazać ludziom, ze w kuchni można się świetnie bawić, że gotowanie wcale nie musi być trudne i że warto przyrządzać posiłki samemu. I myślę, że udało mi się to w jakimś stopniu zrealizować. Z chęcią to jeszcze powtórzę.
Ps. Raz jeszcze dziękuję Ani za zdjęcia!
Ps2. A jutro zapraszam was koniecznie tutaj, bo będziemy mieli gościa specjalnego na blogu – jutro ja się na jeden dzień wyprowadzam na jeden z zaprzyjaźnionych blogów, żeby opowiedzieć o dwóch potrawach kuchni cieszyńskiej, za to na olive&flour zagości właścicielka tamtego bloga. Wpadnijcie, bo warto!
Tak czy siak – dosyć smętów, przechodzimy do rzeczy – Soczewica prosta jak drut, za to zaskakująco smaczna. Nie jestem strasznym fanem dań ze strączkowych wszelakich, tym bardziej jeśli brakuje w nich mięsa, ale muszę przyznać, że to mi smakowało. Przepis pochodzi ze strony ugotuj.to
Ok. 2 szklanek zielonej soczewicy
3 łyżki sklarowanego masła
4 pomidory
4 ząbki czosnku
1 papryczka chili
3 zielone papryki
Sok z cytryny,
Sól, pieprz, odrobina sproszkowanej chili lub pieprzu Cayenne.
Więc tak, soczewicę dobrze starannie wypłukać, chyba że akurat prowadzi się warsztaty, gdzie dostęp do bieżącej wody jest stosunkowo ograniczony. Następnie zalewamy litrem wrzącej wody i odstawiamy na 30 – 40 minut. Soczewica w tym czasie powinna spęcznieć, a my mogliśmy się zając spokojnie przygotowywaniem pozostałych potraw. Kiedy już spęcznieje, zlewamy z niej pozostałą wodę i wkładamy ją ponownie do suchego garnka.
Teraz powinniśmy zalać to osoloną wrzącą wodą tak, żeby soczewica był tylko lekko przykryta wodą. Ale właśnie wtedy okazuje się, że są jakieś problemy z prądem i woda w czajniku jest zimna, więc znów czekamy chwilkę, aż się zagotuje woda w garnku na palniku gazowym. Więc zalewamy tą wodą i gotujemy aż będą w miarę miękkie, co trwa jakieś 15-20 minut. Pozostałą częścią gorącej wody zalewamy pomidory, dzięki czemu po chwili skórki na nich pękają i łatwo nam je obrać. Jako, że trzeba się tu wykazać pewną dozą cierpliwości, której ja akurat z racji generalnego zaaferowania prowadzeniem warsztatów nie posiadałem, więc przekazałem to zadanie dalej. Obrane pomidory oczywiście siekamy w kostkę.
Czosnek również drobniutko siekamy. Ja robiąc to namawiam słuchaczy, żeby nie kupowali chińskiego czosnku, bo pomijając spiskowe teorie o jego rzekomej toksyczności, w które ja akurat nie do końca wierzę, to po prostu ten czosnek ma dużo słabszy smak i aromat. I duuuużo, dużo mu brakuje do naszego polskiego czosnku, czy np. hiszpańskiego, czy nawet egipskiego.
Teraz jeszcze czyścimy papryki z gniazd nasiennych i siekamy w kostkę, z chili postępujemy podobnie, tylko siekamy dużo drobniej. Jeśli ktoś kiedyś prowadziłby warsztaty to nie radzę w tym momencie próbować chili, żeby sprawdzić, czy jest naprawdę ostra – głupio to wygląda, gdy nagle w środku zdania zaczynacie czerwienieć i szukać nerwowo czegokolwiek do picia, a następnie wypijacie resztki zalewy z ananasa, prosto z puszki. Wiem, sprawdziłem.
Teraz na patelni rozgrzewamy masło klarowne [oczywiście można też użyć oliwy] wrzucamy najpierw czosnek i smażymy mieszając aż się zrumieni lekko, wtedy dorzucamy papryki i pomidory. Dusimy chwilę razem, doprawiamy solą, pieprzem i sokiem z cytryny.
Dodajemy ugotowaną soczewicę i jeszcze dusimy przez kilka minut.
No i podajemy.
Ja w opisie warsztatów napisałem, że jest to przystawka, ale tak naprawdę z powodzeniem mogłaby ta soczewica funkcjonować jako główne danie obiadowe. Bardzo smaczna rzecz i bardzo sycąca przy okazji.
To była ostatnia relacja, z warsztatów kulinarnych na AfroSlocie w Gliwicach, bo tak jak wcześniej wspominałem czwartą przygotowywaną przez nasz potrawą był deser – kenijskie ciasteczka mandazi, które wy już przecież znacie. A my zapomnieliśmy w domu wałka, więc wałkowaliśmy ciasto butelką sosu sojowego, poza tym użyliśmy innej mąki niż zwykle i ciasto wyszło bardziej lepkie niż powinno, przez co ciasteczka nie miały do końca tego regularnego trójkątnego kształtu, który mieć powinny. Ale były smaczne. Tak przynajmniej twierdzili warsztatowcy i ci którzy zwabieni zapachem przyszli pokosztować. Ja załapałem się na jedno z samego końca serii, więc trudno mi powiedzieć, w dodatku lekko je przesmażyłem.
Prowadzenie warsztatów okazało się być bardzo fajnym doświadczeniem, mam niewielką nadzieję, że udało mi się parę osób zachęcić bardziej do gotowania, zainspirować, bo tak naprawdę taki był cel tego spotkania. Nie były to warsztaty na poziomie „pro” bo na takie to sam bym się z chęcią wybrał – te miały po prostu pokazać ludziom, ze w kuchni można się świetnie bawić, że gotowanie wcale nie musi być trudne i że warto przyrządzać posiłki samemu. I myślę, że udało mi się to w jakimś stopniu zrealizować. Z chęcią to jeszcze powtórzę.
Ps. Raz jeszcze dziękuję Ani za zdjęcia!
Ps2. A jutro zapraszam was koniecznie tutaj, bo będziemy mieli gościa specjalnego na blogu – jutro ja się na jeden dzień wyprowadzam na jeden z zaprzyjaźnionych blogów, żeby opowiedzieć o dwóch potrawach kuchni cieszyńskiej, za to na olive&flour zagości właścicielka tamtego bloga. Wpadnijcie, bo warto!